niedziela, 28 lipca 2013

Pasztetożercy. Odcinek drugi.


Tym razem postanowiłam wypróbować przepis bezmięsny - pasztet sojowy z suszonymi grzybami leśnymi (własnoręcznie zbierane i suszone! - ale można skorzystać ze sklepowych :)). Jak zwykle wyszukałam w Internecie wzór, na którym bazowałam - poniżej dokładny opis :) Pasztecik wyszedł dobry, aczkolwiek następnym razem czymś go przełamię, by smak był ciekawszy :)





Składniki: 

3 szklanki ziaren soi
3 łyżki suszonych grzybów leśnych
1 duża cebula
3 ząbki czosnku
4 łyżki oleju ryżowego (takiego użyłam)
pęczek świeżego majeranku
3 łyżki płatków żytnich
sól
pieprz





24 godziny przed przystąpieniem do pracy nad pasztetem soję należy zalać zimną wodą i pozostawić na noc do napęcznienia.

Następnego dnia soję odcedzić z wody, w której się moczyła, zalać świeżą wodą i ugotować do miękkości (gotowałam około 3 godzin, ale możliwe, że dwie starczą :)).


Ostudzoną soję zmielić dwukrotnie w maszynce do mielenia mięsa. Ale można ją też zmielić w blenderze. 

Suszone grzyby namoczyć w gorącej wodzie przez ok. 1 godzinę. Następnie grzyby odcedzić i podsmażyć na patelni z kilkoma łyżkami oleju. Dodać posiekaną drobno cebulę i dalej smażyć, aż cebula się zeszkli. Na koniec dodać przeciśnięty przez praskę czosnek i dokładnie wymieszać z grzybami i cebulą. W międzyczasie namoczyć żytnie płatki - tak by zmiękły.


Do zmielonej soi domielić usmażone z cebulą i czosnkiem grzyby, posiekane świeże zioła oraz płatnki żytnie. Całość dokładnie wymieszać, doprawić solą i pieprzem.

Masę przełożyć do wysmarowanej olejem i wysypanej np. płatkami (ja wysypałam płatkami owsianymi) formy i piec ok. 40-50 minut w 200 stopniach C.














Bon Appetit! 







C.D.N.

Podpowiedź odcinka trzeciego: Czy wędka się przyda?





niedziela, 21 lipca 2013

Rowerowo mi.

W końcu pojawił się dzień na tyle wolny, bym mogła ruszyć sobie na całodniową wycieczkę rowerową. Po krótkim poszukiwaniu w Internecie trasy, którą mogłabym wziąć jako wzorzec do przerobienia, zdecydowałam się na propozycję niejakiego dziepaka, którą znalazłam na mójrower.pl http://mojrower.pl/trasa/1558/poznan-rogalin :) Rzuciłam szybko okiem, zapakowałam mapę, 2 jabłka, dużo wody i byłam gotowa do startu :) A poniżej - dokładny opis - ze wskazówkami - tak, byście mogli sobie jakiś weekend miło - rowerowo spędzić :)

Wszystkie newralgiczne punkty zaznaczone na mapce poniżej! 

Trasa (kolory wg szlaków: zielony, pomarańczowy, niebieski; zielone podkreślenie - szlak R9): Poznań - Tulce - Robakowo - Borówiec - Skrzyni - Kórnik - Bnin - Radzewo - Radzewice - Świątniki - Rogalin - Rogalinek - Puszczykowo - Luboń - Poznań

Długość: 80,5 km
Mój czas: 5h 22 min.



START:  

1) Początek - oczywiście osiedle Kopernika. Ruszyłam w kierunku Malty - głównie Hetmańską i Drogą Dębińską. 

 2) Maltę mijamy po prawej - tu już rozpoczyna się szlak zielony - nim bez problemu żadnego jedziemy z Malty za Nowe Zoo - piękna zielona ścieżka, a później tył słoniarni. Tutaj jedziemy przez las - później dopiero wyjeżdżamy na drogę - asfaltu będzie dużo.




  


3) Zielonym szlakiem dojeżdżamy do miejscowości Tulce (24 kilometr) - tutaj chwilka przerwy, by obejrzeć kościółek i pożywić się jabłkiem.


4) Opuszczamy szlak zielony i wkraczamy na szlak pomarańczowy. Nim będziemy się teraz poruszać bardzo długo. I tu pojawił się pierwszy problem - Robakowo - rondo. Chyba za bardzo się zamyśliłam - gdyby komuś zdarzyło się coś podobnego - przez Rondo jedziemy prosto - znak szlaku jest za rondem, po lewej stronie, na kamieniu :) (punkt 1! na mapce poniżej).



5) Za Robakowem czeka nas droga piaszczysta - dosyć się tu namęczyłam. Ale na końcu czeka mnie miła niespodzianka w postaci spotkania liska :)




6) Jedziemy dalej szlakiem pomarańczowym - ogólnie jest on dobrze oznakowany. Mijamy Borówiec - i tu się zagubiłam. Gdyby Wam zdarzyło się to samo - jedziemy wzdłuż ekranów dźwiękowych, aż do skrzyżowania, przed którym mamy znaki: na Kórnik centrum - prosto, Mosina - na prawo. Jedziemy prosto. Obok Biedronki (po prawej stronie), tuż za znakiem powitalnym Kórnika, szlak wraca :) (na mapce punkt 2!)



7) Z Kórnika, jadąc sobie nad jeziorkiem wpierw, przez Bnin, jedziemy do Radzewa - tutaj chyba się na chwilę wyłączyłam, bo zagubiłam znów szlak. Należy jechać prosto, przez skrzyżowanie z drogą nr 434. (Punkt 3! na mapie).

8) Przejeżdżamy przez Radzewo (tutaj postój przy sklepie - drugie jabłko + uzupełnienie elektrolitów Poweradem), Radzewice, Świątniki i wjeżdżamy do Rogalina.

W Rogalinie spotkałam grupkę 3 rowerzystów, którzy mieli problem z dętką - nie miałam niestety przy sobie łatek, ani kleju - zaproponowałam, że oddam moją zapasową dętkę, ale niestety rozmiar 26'', a nie 28''. Nie mogłam pomóc :( Mam nadzieję, że udało im się ogarnąć i wrócić do domu.

9) Mijając Mauzoleum rodziny Raczyńskich, za parkingiem, szlak skręca przed bramą do pałacu w lewo - nad Wartę. Zjechałam tym szlakiem - wpierw się pogubiłam, a później trafiłam na wiele urozmaiceń. Szlak bardzo trudny - proponuję nim nie jechać - pojechać drogą do Rogalinka - szlak wraca tuż za Rogalinkiem, przed mostem przez Wartę. O wiele prościej niż drogą nad Wartą - sam piach, podjazdy, obalone drzewa i miliard komarów - nie wiem kiedy ostatni raz byłam aż tak pogryziona! Aczkolwiek widoczki (poniżej) - bardzo ładne. (Punkt 4! na mapce).




 9) Mijamy most na Warcie i drugą szosą w prawo skręcamy na niebieski szlak (punkt 5! na mapce). Szlakiem tym jedziemy przez Puszczykowo. W pewnym momencie pojawia się szlak R9 (punkt 6! na mapce) - dalej nim jedziemy do Poznania. Nie wiem do końca, gdzie szlak ten prowadzi, bo w Luboniu skręciłam w kierunku Świerczewa, by dalej dostać się na Kopernika :)

KONIEC. 

Nie przemyślałam trasy pod jednym względem - nie wysmarowałam się żadnym kremem! Więc poza pogryzieniami nie wiem którego stopnia, jestem opalona jak po dwóch tygodniach wakacji w jakimś ciepłym kraju :)

Trasa ogólnie prosta i miła - gdy ominie się odcinek Rogalin - Rogalinek. Chyba, że lubicie wyzwania - polecam ;)

Mam nadzieję, że opis zachęci kogoś do wypróbowania i podzielenia się wrażeniami! 


piątek, 19 lipca 2013

Pasztetożercy. Odcinek pierwszy.

Ballada o pasztecie. Jak ze wszystkimi wcześniejszymi produktami spożywczymi, tak samo z pasztetem się obchodzę - nie kupuję go. Nigdy nie wiadomo co tam w nim siedzi. Długo pasztetu już nie jadłam, więc gdy naszła mnie ochota nadszedł też najwyższy czas, by go sobie zrobić! I dziś: odcinek pierwszy! Dla mięsożerców :)

Pasztet z indyka z suszoną żurawiną i tymiankiem.



Składniki: 
1 kg golonki z indyka
ok. 35 dag wątróbek indyczych
2 cebule
5 ząbków czosnku
1 kajzerka
4 jajka
1/2 kubeczka jogurtu naturalnego
100 g suszonej żurawiny
1/2 pęczka świeżego tymianku
1 łyżeczka suszonego tymianku
1 łyżeczka mielonego imbiru
2 łyżeczki pieprzu
oliwa


Na patelni rozgrzewamy oliwę i na nią wrzucamy golonki indycze, by się lekko podsmażyły. Przekładamy je następnie do garnuszka, dorzucamy im cebulę, 3 obrane ząbki czosnku i tymianku tyle, ile nam przypasuje :) Zalewamy to wodą tak, by przykrywała wszystko mniej więcej do połowy. Solimy według uznania i przykrywamy. Mięso powinno dusić się około godziny - do momentu uzyskania miękkości. Na 15 minut przed końcem duszenia dodajemy opłukane wątróbki.
Kajzerkę w międzyczasie namaczamy w bulionie z mięsa. Mięso, cebule, czosnek, tymianek (co nam się uda wyłowić ;)) i kajzerkę mielimy dwukrotnie maszynką do mięsa. 

Następnie doprawiamy zmielone mięso suszonym tymiankiem, mielonym imbirem i pieprzem. Do mięsa wciskamy 2 ząbki czosnku, dodajemy 4 jaja i pół kubeczka jogurtu naturalnego. Tak doprawioną masę mieszamy rączkami do uzyskania jednolitej konsystencji. Na koniec dodajemy suszoną żurawinę. I mieszamy znów.



Wszystko przekładamy do formy wysmarowanej masłem i wysypanej bułką tartą. Pieczemy godzinę w piekarniku rozgrzanym do temperatury 200 st. C. 



I znów - SMACZNEGO! :)


C.D.N.

A dla niecierpliwych - podpowiedź odcinka drugiego: nie-myśliwy będzie szczęśliwy :)

niedziela, 14 lipca 2013

Z pamiętnika maratończyka. Odsłona druga.

Krew, pot, łzy i ... 

Sam początek. Pełna werwy - jak zawsze.
Z panem na boso obok :)
Odsłona druga tak 'kolorowa' jak pierwsza już nie była. Mimo dłuższego treningu czas końcowy gorszy. A czemuż tak się stało? Krótka historia przetrenowania poniżej :)

Plan pokonania po raz kolejny siebie wraz z 42 km pojawił się od razu po zakończeniu maratonu w Poznaniu rok wcześniej. Nie mogłam przecież zostawić siebie z takim czasem! Bardzo chciałam go poprawić. Chyba za bardzo. Po wcześniejszych półmaratonach jakoś tak wypadałam z biegania na pewien czas. Tym razem zdecydowałam, że trzeba kondycję utrzymać i od kwietnia (30 tygodni - to całkiem dużo na porządne przygotowanie się) starałam się utrzymać regularność treningów (wyszły po 2 treningi/tydzień). Do startu pokonanych biegiem kilometrów 523 (w tym lipiec: 108, sierpień: 139, wrzesień: 127). 


20 km. Przerwa na spacerek.
Do tego wszystkiego postanowiłam urozmaicić aktywność fizyczną o rower i spacery. I tym samym pokonałam, w ciągu tych 30 tygodni, np. na rowerze - 1364 km. Aż do sierpnia wszystko szło zgodnie z planem. Dzienniczek treningowy zapełniony, a K szczęśliwa, bo ruch, bo świeże powietrze, bo endorfiny, bo plan idzie. We wrześniu zaczęły pojawiać się pewne niepokojące objawy, które wówczas zdecydowanie zignorowałam. Chociaż nie wiem jakbym postąpiła teraz. Może, mimo wszystko, wiedząc jak to się skończy, też bym zignorowała? Jeśli kiedykolwiek wyruszycie pobiegać i po 1,5 km nogi odmówią wszelkiego posłuszeństwa - to wiedzcie, że coś się dzieje! tak wyglądał mój wrzesień. Co jakiś czas organizm mówił: STOP. Ale, że przecież: możesz więcej, niż mówi umysł, więc się nie poddawałam. Nadchodził sobie spokojnie październik, a ja pełna optymizmu, mimo wszystko, nastawiałam się na poprawienie wyniku. 

Gdzieś na początku. Się biegło.
Początek października, na tydzień przed startem, CHOROBA. I panika: O nie! Nie ma opcji - muszę wyzdrowieć. Wystartuję! Codzienna końska dawka wszelkiego rodzaju specyfików i doprowadziłam się do jakiegoś stanu używalności. 

14.10.2012 - START.

Udaję Spartankę.
No i stanęłam na linii startu. Przy Targach Poznańskich tym razem. Nowa trasa, nieznana mi jeszcze, jedno okrążenie (zdecydowanie lepsze 'mentalnie' niż te wcześniejsze dwa kółka), a ja czuję, że mam lekką temperaturę - tak w okolicach 36,9. Czyli w sumie nic złego. Wystartowałam. Początkowo czułam, że nie jest za dobrze. Zrobiło mi się gorąco od razu praktycznie. W głowie opcja zapasowa - do 5 km spróbuję - najwyżej skończę. 5 km niedaleko domu, więc łatwo wrócę. Jednakże 5 km nastąpił nagle. Zdziwił mnie i tym samym ucieszył, bo się rozgrzałam i poczułam, że mogę spokojnie biec dalej. Więc pobiegłam.

Plakat pobudzający.
Kolejne kilometry upływały miło i błogo. Zaliczałam stacje z odżywkami i biegłam sobie na 4:30. Przez chwilę nawet ze Spartanami. Poczułam się lepiej, temperatura, albo zeszła, albo przestała przeszkadzać. Jakoś szło. Nadszedł 18 km i, tak jak poprzednim razem, kryzys. Tym razem nie chciałam już schodzić z trasy, więc (jak widać na zdjęciu powyżej) - wypatrywałam znajomych na trasie, by móc sobie z nimi się przejść i pogadać :) Aczkolwiek przetrenowanie dało się we znaki. Od 25 km do kilometra 35 uskuteczniłam marszobieg. Zwłaszcza, że w tych 10 km mieściło się wyjście prawie, że z miasta. Trasa, gdzieś hen na obrzeżach, a 4 km trasą Warszawską - w linii prostej - były zabójcze. Na 36 km czekała kolejna mobilizacja w postaci koleżanki z plakatem :) Przeszła ze mną kilometr i podbudowała mnie. Ale był to znowu MUR! Miałam wrażenie, że nie dam rady. Nogi jak z waty, a w głowie wizualizacja tych ostatnich kilometrów. 

Odliczałam sobie znów kilometrowo każdy następny odcinek. Jakoś domaszerobiegłam do 38 km - tutaj niespodzianka - kolega policjant, kierujący ruchem. Mała pogawędka i ruszam dalej. Dalej to nie był marszobieg, a spacero-marsz jakiś. Na 40 km kolejna niespodzianka - moja siostra, która stała tam i stała, wypatrując mnie i tracąc już nadzieję, że mnie w ogóle na trasie zobaczy. 2 ostatnie kilometry przebiegły tak jak widać na zdjęciu obok. Nadzieja, że jednak się uda dotrzeć do mety, ale totalne zmęczenie całego organizmu. 

Dotrzeć do mety się udało. Z magicznym czasem: 05:24:10 netto, 05:27:45 brutto. Za metą usiadłam i się zakaszlałam. Choroba nagle wróciła. Nie mogłam powiedzieć zdania bez wyplucia płuc. Czas tragiczny. I nowe postanowienie - będę biegać tak długo te cholerne maratony, aż poprawię czas! Nie dam się tak łatwo. 

I nauczka na przyszłość - dbać o siebie! Żadnych chorób, żadnych przetrenowań. Pokonałam siebie, ale bardzo dużym kosztem.

Koniec odsłony drugiej.








sobota, 6 lipca 2013

W co ubrać sałatkę?


Dziś prosto. O sałatce. 

Sałatki - szeroki temat. Ile osób - tyle przepisów. Ja chciałabym podzielić się swoim :) Szybki, prosty, smaczny. Ale sama sałatka zazwyczaj problemem nie jest - składnikowo patrząc. Wrzuca się do miski co tylko trafi nam się do ręki - no może lekko przesadziłam ;), ale ogólnie rzecz ujmując - sałata + dodatki - i już mamy gotowe danie. Problem pojawia się w momencie doprawienia naszego dzieła. W co taką sałatkę ubrać? Jaki sos do niej zrobić? Iść najszybszą i najprostszą drogą? - kupny sos, do którego dodajemy jedynie oliwę i wodę? Zdecydowanie nie polecam! E-211, czyli benzoesan sodu, znajduje się prawie we wszystkich gotowych rozwiązaniach. Dorzućmy do tego glutaminian sodu (który dodawany jest celem wzmocnienia smaku i zapachu) i  nasze kubki smakowe zostają oszukane (chociaż jego szkodliwość jest wątpliwa, gdyż występuje naturalnie w wielu potrawach - lepiej jednak przyjmować go w postaci naturalnej, a nie sztucznie dodanej). Zdecydowanie lepiej zrobić coś samemu - poniżej podsuwam 4 pomysły na sosy sałatkowe - wszystkie wypróbowane :)


Ale wpierw - co u mnie w sałatce zazwyczaj się znajduje?

Składniki: 
- sałata lodowa
- ogórek zielony
- pomidor
- rzodkiewka
- orzechy włoskie
- mozzarella
- prażone (własnoręcznie - bez oliwy/oleju)
pestki dyni i słonecznika
- świeża bazyli

Prosto, zdrowo, smacznie, szybko.

Sałatka już kusząco się prezentuje. Jak ją doprawić? (podaję ilości na dużą miskę)

POMYSŁ 1:

- 3 łyżki oliwy z oliwek
- łyżka musztardy (używam sarepskiej)
- łyżka octy jabłkowego
- 2 łyżki wody
- łyżeczka soli
- łyżeczka rozmarynu
- łyżeczka pieprzu czarnego




POMYSŁ 2:


- łyżka miodu
- łyżka musztardy 
- łyżka wody
- łyżeczka soli
- łyżeczka pieprzu 




POMYSŁ 3:

- łyżka oleju z pestek winogron (ja użyłam takiego z dodatkiem oregano, czosnku)

- 2 łyżki wody
- łyżeczka miodu
- łyżeczka słodkiej papryki
- łyżeczka soli
- łyżeczka chili/ostrej papryki (tu w zależności jak ostre dania lubimy - ale miód neutralizuje)





POMYSŁ 4 (najbardziej typowy :)):


- 3 łyżki oliwy z oliwek (zwykłej/z chili)/oleju ryżowego/ oleju z pestek winogron (mam 3 różne: chilli-czosnek-liść laurowy, oregano-pomidor-czosnek-bazylia, rozmaryn-tymianek-majeranek-jałowiec)
- 3 łyżki wody
- łyżeczka soli
- łyżeczka pieprzu dowolnego










Czasem dorzucam jeszcze do tych pomysłów kminek - ale to dość specyficzne połączenie - nie każdemu może smakować. I w ten sposób - bardzo prosto mamy jedną sałatkę w 4 odsłonach. 
Polecam kombinowanie z ilością dodawanych składników :)




Jak zwykle - SMACZNEGO! :)