niedziela, 22 grudnia 2013

Brrrr. Ale zimno!


Morsowanie



Tym razem krótko i na temat ;) Z racji tego, jak już wiadomo, że uwielbiam nowości, sprawdzanie się, testowanie granic organizmu, a tym bardziej walkę ze swoimi słabościami, postanowiłam spróbować czegoś nowego. Morsowania! Listopad, grudzień i kąpiel? Tego jeszcze nie próbowałam! A marznę często, gęsto jak cholera, więc wyzwanie jest! I tak oto 24.11 pierwsze podejście stało się faktem. Teraz mam za sobą dopiero trzy wejścia, ale nie zamierzam rezygnować z dalszych kąpieli :) Ale zacznijmy od początku. [zaczerpnięte z różnych portali internetowych :) - źródła podane w nawiasach :)]

Czym jest morsowanie? 
Najprościej mówiąc - kąpielą w zimnej wodzie w otwartym akwenie :) 

Kto może sobie pomorsować? [oryg.]
"W zasadzie nie ma zbyt wielu barier stojących na drodze do zostania MORSEM. Bo MORSEM może być każdy: kobieta i mężczyzna, dorośli, nastolatkowie, ale także ludzie w podeszłym wieku, czy starsze dzieci. Osoby szczupłe i z większą tuszą – waga ciała i grubość tkanki tłuszczowej nie ma specjalnie większego znaczenia."

Przeciwwskazania. [oryg.]
"Przed rozpoczęciem kąpieli w zimnej wodzie konieczna jest konsultacja lekarska. Istnieje wiele różnych chorób, w przypadku których zimne kąpiele są niewskazane lub nawet mogą wywołać wiele niekorzystnych reakcji organizmu. 

Oprócz chorób serca i układu krążenia, nadciśnienia, choroby naczyń mózgowych, choroby nerek i wątroby, cukrzycy, niektórych zaburzeń psychicznych, padaczki  do takich schorzeń należy borelioza, czyli przewlekła infekcja bakteryjna, przenoszona na człowieka przez kleszcze."

Kiedy zacząć? [oryg.]
"Nie ma reguły. Wydaje się, że najbardziej sensowne, bo "bezbolesne" jest rozpoczęcie kąpieli latem. Tak, latem. Pływając codziennie lub prawie codzienne w naturalnym akwenie wodnym przyzwyczajamy organizm do stopniowej zmiany temperatury wody na coraz niższą. Oczywiście przygodę z morsowaniem można zacząć i w zimie, w środku sezonu, ale wtedy przeżyjemy większy szok. Wybór należy do Was, sezon MORSY rozpoczynają zwykle w październiku"

Co będzie nam potrzebne? [oryg.]
"Rzeczy absolutnie niezbędne:
  1. kapielówki lub strój kapielowy – zwykłe lub takie do nurkowania z neoprenu,
  2. ręcznik,
  3. karimata lub kawałek styropianu, na którym można stanąć podczas przebierania się,
  4. czepek lub czapka,
  5. buty z neoprenu (ja używam klapków najzwyklejszych :)),
  6. rękawiczki,
  7. ubranie na zmianę,
  8. termos z gorącą herbatą,
  9. sportowy strój,
  10. dla nurków oliwka, najlepiej w żelu,
  11. Przydatne mogą być kilof, siekiera – do wyrąbania przerębla."
Wrażenia?
Teraz czas na moje wrażenia :) Cóż - pierwsza kąpiel - teren nieznany. Weszłam jak stałam. Szybko, sprawnie, boleśnie :D Zimno czuć od razu, ale że postanowienie było, więc wycofać się już nie mogłam. Później kwestia czasu, by się przyzwyczaić. No i przeżyłam. Niesamowite uczucie, gdy się wychodzi i wszystko pali. Rozchodzi się ciepło po organizmie - nie czuć stóp, a uda dosłownie "palą". Potem szybkie ubranie się i dochodzi do organizmu, że przed chwilą było mu bardzo, bardzo zimno. Jednakże ciepła herbatka (termos - niezbędnik morsa :)) bardzo pomaga. Dojście do siebie chwilkę trwa - ale jakaż później satysfakcja, jakie samopoczucie! Nie wiem czy to kwestia kąpieli, czy jakiejś magii w głowie :), ale człowiek czuję się lepiej, zdrowiej, bardziej fit :) 

Na przeróżnych stronach znaleźć można różne informacje odnośnie zimowych kąpieli (z paru z nich skorzystałam :)). Ze względu na to, że ja dołączyłam do grupy Poznań Morsy, stąd też polecam tę stronkę: http://www.poznan.morsy.pl. No i oczywiście dołączenie do tej grupy! I koniecznie przetestowanie siebie :) 

FIT FOR FUN POLECA :)

środa, 11 grudnia 2013

Z pamiętnika maratończyka. Odsłona szósta.

Z lekką nutką niedosytu.


Po maratonie we Wrocławiu apetyt zdecydowanie się wyostrzył. Czułam, że mam zapas, że mam siłę i że mogę wszystko. Fakt faktem wszystko złożyło się idealnie na taki, a nie inny wynik - samopoczucie, pogoda, trasa, towarzystwo. Wszystko ze sobą współgrało i pozwoliło mi polecieć wbrew swoim oczekiwaniom. Kolega, z którym biegłam, po biegu, zadowolony z wyniku, powiedział: "Poznań biegniemy na łamanie 3h 30'." Podeszłam do tego wówczas z bardzo dużą rezerwą i lekkim sceptycyzmem. W miesiąc mam zejść o ponad 6 minut? Mało realne. Z takim przeświadczeniem pożegnałam Wrocław. 


Ale miesiąc mijał, a w głowie kiełkowało zasiane ziarno. "3h 30'? Nie jest to takie nierealne" - myślałam sobie. "Trochę odpocznę, trochę pobiegam. Jak się trafi dzień, pogoda i organizm nie odmówi współpracy to spróbuję." Nie wygrywa się bez podejmowania prób. Jak się nie uda to się nie uda. Parę razy nawet przyśnił mi się ten Maraton Poznański - w każdym ze snów spóźniałam się na start. Ciekawe czy to cokolwiek znaczyło. Wówczas jakoś się nad tym nie zastanawiałam. Jedyne co, to budziłam się z uczuciem niepokoju, że co jeśli tak naprawdę będzie? Ale nie było co gdybać. Nie mogłam zaspać, bo miałam już przygotowany w głowie plan na odpowiedni strój na bieg ;)

I tak sobie miesiąc mijał. Na kompletowaniu stroju i bieganiu - ale bez przesady, by w dniu maratonu być świeżą i z głodem do biegania. Nadszedł weekend. W piątek odebrałam pakiet, a w sobotę wraz z siostrą kolegę z Targów. Nocleg przypadł u mojej siostry, gdyż od niej bliziutko na miejsce startu. Obowiązkowy makaron na obiad, a wieczorem piwo na szczęście, by tradycji stało się za dość :) Idąc spać zastanawiałam się czy zaśpię rzeczywiście, czy jednak uda mi wstać o właściwej godzinie. 

Niedziela. Pobudka o 6:00. Jednak nie zaspałam. I od razu szykowanie się - jakbym szła na jakiś bal, a nie biegać :D Najwięcej zabawy z włosami. Nie umiem używać takich doczepek, jak widać na zdjęciach - z 5 razy podchodziłam do tego, aż w końcu się poddałam i doczepiłam byle jak - jedynie tak, by się trzymało w kitce. Ze strojem i makijażem poszło szybciej ;) Tego typu zabiegi przed kolejnym podejściem do dystansu maratońskiego zdecydowanie mnie..., hmm, uspokajały? Chyba tak można powiedzieć. Na pewno rozluźniały. W głowie miałam łamanie 3h 30', na głos mówiłam, że pobiegnę spokojnie na okolicę 4h zapewne - tak, jak organizm pozwoli. Chociaż pierwszy raz się przyznałam do planu - nie jestem przesądna, ale nigdy nie mówiłam na głos, bo uważałam, że to może zapeszyć - aż do teraz - powiedziałam siostrze. Nie, żebym zrzucała odpowiedzialność... ale o tym na końcu. W końcu śniadanie i poganianie siostry i kolegi, by już wyjść. Chyba trochę za nerwowo jednak. I kierunek - Targi. 

Na miejscu depozyt i parę rozmów ze znajomymi - jak zamierzam biec, że na kolejną życiówkę to tym razem chyba nie, bo w końcu przed chwilą Wrocław, a trasa w Poznaniu trudna, bo profil nieciekawy. Że trudno będzie dobrze pobiec, a lepiej niż we Wrocławiu to już chyba zupełnie nie. W większości przytakiwałam, chociaż w głowie miałam swoją mantrę. Pogoda zapowiadała się dobrze, wyspałam się i czułam świetnie, więc czemu nie miałoby się udać? Pamiętałam trasę sprzed roku i podstawowe założenie było - dokopać w końcu Poznaniowi. Do 3 razy sztuka. Za trzecim razem nie może być tak źle jak wcześniej! Taki był plan.
Wojciech Kufliński Photography

Przed biegiem jeszcze zdjęcie wspólne z Night Runnersami i można ruszyć na start. Obok siostra na rowerku, z którą do końca się nie dogadałam, bo przed biegiem miałam jej zostawić kurtkę jeszcze, a ona już odjechała. Szybki telefon w zgiełku na starcie - udało jej się do mnie wrócić i zabrać okrycie. Ale nie rozgrzałam się jakoś super. Tuż przed startem podniecenie. Obok kolega, z którym biegniemy na 3h 30'. I START.

Zaczęliśmy z balonikiem na zaplanowany czas z założeniem, że po 5 km wyprzedzimy i się trochę oddalimy, by nie biec w tłumie. Do 5 km rozgrzewka. Po drodze na trasie, która przechodziła obok mojego osiedla, kumpela. Stanęła ze złej strony trasy i by wrócić do domu musiała przeczekać aż wszyscy przebiegną :D Obok cały czas siostra na rowerze. W okolicach 6 km wyprzedziliśmy baloniki, by pobiec przed nimi. Czyli wszystko idzie zgodnie z planem. I tak sobie lecieliśmy. Po drodze doping NR, który naprawdę pomagał :) No i zabawa. Pozowanie na pierwszym miejscu - co chyba widać na załączonych zdjęciach :) Do 21 km wszystko szło super. Czułam się świetnie. Biegło się dobrze. Po 21 km dołączył do nas samochód telewizyjny, który zaczął jechać przed nami. Od tego momentu plan powoli zaczął się sypać...

Samochód z panami kamerzystami jechał z nami przez około 2-3 km. Nie pamiętam dokładnie. I cały czas kręcił naszą grupkę, bo, cytując pana obok kamery: "Patrz jaka fajna dziewczyna. Kręcimy!". Narzucił trochę tempo, więc automatycznie się go trzymałam. I cały czas przyklejony uśmiech do twarzy. Na 23, albo 25 km komentarz pana z Ukrainy, który ze mną dobiegł na metę: "Źle oddychasz. Strasznie płytko. Zamęczysz się." I od tej pory zaczęłam zwracać uwagę na oddech. Zaczęło mi się źle oddychać. Do 30 km jakoś poszło, chociaż złapałam po drodze kryzys. Miałam momenty, gdy czułam, że zaraz zjadę - kręciło mi się trochę w głowie i wtedy bardzo mocno skupiałam się na dotlenieniu. Już nie biegło się tak dobrze, a przede mną droga warszawska - 4 km prosto. Nie lubię tego odcinka. Ale do 34 km jakoś dało radę mimo, że zwolniłam i trochę osób mnie wyprzedziło. Cały czas biegłam z kolegą i panem z Ukrainy. W pewnym momencie mówię do kolegi: "Poprowadź mnie.". Więc poprowadził. Ale przez chwilkę tylko, bo nie dotrzymałam tempa, odbiegł, nie udało mi się już go dogonić i tak mi zniknął z oczu. Powiedział później, że gdy się odwrócił, by sprawdzić czy jestem to już mnie nie widział, więc poleciał. Bardzo dobrze, bo bez sensu bym go spowalniała.

34 km wspominam źle. Źle chyba też wspomina go moja siostra, która dzielnie jechała całą trasę obok, aż do momentu, gdy popatrzyłam na nią z taką nienawiścią w oczach, że stwierdziła, iż woli mi się nie pokazywać i odjechała. Zostałam z panem z Ukrainy, któremu powiedziałam, żeby pobiegł sobie, bo ja mu tylko psuję ten bieg. Ale postanowił, że ze mną zostanie do końca. Od 36 km do 40 było źle. To była walka. Zwłaszcza, że na cholernej Serbskiej (38 km tempem 6:00 - miałam wrażenie, że się czołgam....) dorwały mnie baloniki na 3h 30', a ja ich nie utrzymałam, chociaż przyspieszyłam. Plan poszedł się, ładnie mówiąc, je...ć. W głowie teraz tylko - nie poddać się i chociaż troszkę urwać z życiówki! Od 38 km myślałam tylko o kilometrze 40stym, bo tam mieli stać NR z dopingiem. Potrzebowałam niesamowicie jakiejś znajomej dopingującej twarzy. Do tego 40 km dotarłam lekko nieprzytomna. Tzn. nie do końca pamiętam ten odcinek - jak w amoku. I tutaj odnowa - napój izotoniczny, którym się cała zalałam - od oczu, które zaczęły szczypać, po iPoda, który do tej pory nie działa jak powinien. I znajome twarze przy trasie. Pomogło. Pomogło jak cholera. Przede mną już tylko 2 km z podbiegiem po kostce brukowej na Mickiewicza. na 41 wyprzedził mnie kolega, który klepnął mnie w plecy i krzyknął: "Dajesz!". Powiedzmy, że posłuchałam. Tak jak się dało, tak podbiegłam. Na końcu siostra czekała przy bramie już. Do mety poleciałam. Z daleka zobaczyłam, że może plan niewykonany, ale aż tak źle nie jest - życiówka będzie. W bólach, bo w bólach, ale będzie.

I tak oto przekroczyłam linię mety: 3h 32' 22'' netto. Nowa życiówka. Mogłabym zrzucić winę za to, że plan się nie udał na fakt wypowiedzenia go na głos, ale wiadomo, że to nie to. Aczkolwiek już więcej mówić nie będę. Nie będę zapeszać :) To co mam w głowie pozostanie jedynie moje. Później mogę się przyznawać. Zamiast się mega cieszyć, ucieszyłam się tylko częściowo, gdyż pewien niedosyt pozostał. Ale w sumie dobrze, bo nie osiądę na laurach i mam do czego dążyć - kiedyś się uda! Tego się będę trzymać :) Do Dębna!

poniedziałek, 2 grudnia 2013

400 km asfaltu. Część druga.

Wyzwanie główne: 400 km
Wyzwanie dodatkowe: 30 dni (w) biegu
Średnie tempo: Poniżej 6:00 min/km.
Czas na realizację: 1.11.2013 - 30.11.2013


Listopada dni kolejne... Ciąg dalszy wyzwania. 15-sty skończył się obroną doktoratu i imprezą. Pod koniec 15.11 nabiegane 224 km. 24 km zapasu, więc dobry prognostyk na drugą część miesiąca. W planach - luźniejszy ostatni tydzień, zwłaszcza parę dni przed 30.11, by na GP Z Biegiem Natury mięśnie odpoczęły. Zatem jak najwięcej należy zrobić przed ostatnim tygodniem. Taki plan pojawił się 16.11. A co z tego wyszło? Relacja poniżej.

16.11.2013 Po imprezie. Godz. 19:00. Ponad 15 km tempem 5:35. Zdecydowanie lepiej z mięśniami dziś. Dłuższy odpoczynek dobrze zrobił. Nie biegło się ciężko. Pogoda fajna. Super dotlenienie (zwłaszcza, że po dość hucznej zabawie) :)

17.11.2013 Niedziela. Bieg z towarzystwem. Wpierw dobieg nad Rusałkę, potem szukanie towarzysza, bo jakoś postanowił znaleźć się w innym niż umówione miejsce ;) Zatem ok 6 km dobiegu i potem 12 biegu właściwego - w towarzystwie jakoś mniej zwraca się uwagę na lecące kilometry. Rozmowa umiliła w sumie jakieś 7-8 km i potem już tylko powrót do domu. Bardzo przyjemne bieganie.

18.11.2013 Dobieg na Cytadelę, 5 km tempem 5:00 i powrót do domu. W sumie 18 km. Z nową zabaweczką :) Garminkiem (Garmin Forerunner 210 HR Multicolour). Nie wiem jak można biegać z tym pasem, bo z tym sobie jeszcze nie radzę - przeszkadza cały czas.

19.11.2013 10 km na Termy. Odpoczynek w wodzie. Powrót tramwajem, bo wieczorem 6 km z siostrą. Biega się miło. Chociaż wieczorem zdecydowanie lepiej.

20.11.2013 15 km wieczorem. Już zaczynam odliczanie dni do końca. I w głowie non stop kalkulacje - ile km zostało, ile za mną, jak rozłożyć? Wszystko przeliczone w każdym kierunku. Tak, by odwrócić uwagę od bólu. 309 km sumarycznie. Dziesięć dni do końca. 2/3 za mną. A tak, by tę uwagę jeszcze odwrócić - czasem w głowie przeliczam sobie podczas dłuższego biegania/chodzenia różne rzeczy. Dzisiaj mnożenie: 126*352. Szkoda, że zapomniałam co mi wyszło... :D i nie mogłam sprawdzić później czy dobrze przemnożyłam.

21.11.2013 10 km na Termy, pływanie i 10 km powrotu. Boli już. Mięśnie ud głównie. Czuję przemęczenie. Utrzymanie tempa 6:00 jest ciężkie naprawdę. A jeszcze 9 dni... Moment zawahania. Wiadomo, że się nie poddam i nie zrezygnuję, ale myśl: "Po co Ci to?", gdzieś tam się kołacze.

22.11.2013 7 km o 6 rano. Biegam, bo muszę. Taki ból mięśni, że ciężko było utrzymać tempo 6:00. Postanowienie - przerwa ponad 24 h, bo inaczej padnę. A już tak niedaleko - 336 km za mną. Tych 64 nie odpuszczę. Zatem - dłuższa przerwa.

23.11.2013 15 km w tempie 5:29. Biegło się super! Przerwa ponad 24 h była zdecydowanie potrzebna. Nogi lekko czuć, ale nie było problemu z tempem żadnego. Aż się chciało biec :)

24.11.2013 5 km do przyjaciółki. Przerwa. 11 km do domu. Z padającym deszczem, śniegiem [który padał chwilkę, ale akurat jak biegłam], deszczem raz jeszcze, wiatrem i wszelkimi atrakcjami pogodowymi. Ale biegło się dobrze. Zmęczenia chwilowo nie ma. Za to pierwszy śnieg na twarzy był miłym uczuciem :) (ok - brzmi nienormalnie, ale naprawdę tak pomyślałam - jak to miło będzie się biegało, gdy śnieżek będzie już leżał, odbijał światło, skrzył się i mienił podczas wieczornych przebieżek).


25.11.2013 18 km. W tym 5 km z NR na Cytadeli. Bardzo dobrze się biegło. Tempo 5:25. W głowie tylko jedno - oby zostało jak najmniej. Może jutro się uda osiągnąć cel i potem już tylko realizować ten drugi? Czy jutro 400 pęknie???? Mantra odliczająca dni w głowie. Jeszcze tylko 5!

26.11.2013 14 km do końca wyzwania. Z założeniem pokonania ich dziś wybiegam. I tylko w głowie jedna myśl odliczająca km. Odejmuję, dodaję, myślę o nich. Całą drogę. Trasa przez Rusałkę. Na 7 km kryzys - jednak nogi z wczoraj czuję. Bolą.... I to mocno. Za krótka przerwa. I myśl: "Mam jeszcze 4 dni. Skończę na 7 km, jutro dobiegam resztę". Ale nie - nie mogę się poddać. Ten bieg to prawdziwa walka. Naprawdę, ale to naprawdę boli - ale nie urazowo. Zmęczenie maksymalne. Ale na 14 km myśli krzyczą - Udało się!!!! W sumie 15 km. Tempem 5:58 - bardzo mocno wypracowanym w głowie, bo nogi krzyczały: Zwolnij!. Już tylko 4 dni do końca! Jedynie teraz utrzymać tempo :)


27.11.2013 7:00 w trasę. 7 km. Chyba jakoś nogi odpoczęły, bo tempo 5:13. Jak na skrzydłach po wykonanym zadaniu :) Do tego miła pogoda - mróz, ale świeci słońce - powietrze orzeźwiające. Dobry początek dnia!


28.11.2013 5 km po południu. Chciałam 7, ale prawe kolano boli, rwie, ciągnie i krzyczy [przyp. zerwane wiązadła, uszkodzona łękotka, śruby w kolanie], więc nie ma co przesadzać. Ważne, by utrzymać tempo. Jeszcze 2 dni do zakończenia :) Kolano potraktowane tak, by ucichło.

29.11.2013 7 rano. Z zaskoczenia w sumie, bo obudziłam się przed budzikiem, zdziwiłam i przez chwilę zastanawiałam co ja to miałam zrobić? Ach tak - biegać! 7 km tempem 5:06. Chciałam 5:00, ale jakoś wszelkiego rodzaju przejścia dla pieszych i światła po drodze trochę plan mi zepsuły. Kolano zamilkło - chyba wczorajsza terapia mu pomogła. Dzień przedostatni. Jutro koniec. Co ja ze sobą w niedzielę zrobię??? W planach ma to być pierwszy od 31 dni [przyp. 31.10 - urodzinowe 29 km] niebiegowy. Jestem ciekawa jak mi się to uda.


30.11.2013 Z Biegiem Natury. Nie chce mi się biegać. Ok - może i biegać się chce, ale ścigać zupełnie nie. Czuję ogólne zmęczenie, ale, co dziwne, nie znużenie. Powinnam być już bardzo znudzona codziennym bieganiem. Sam bieg w miarę ok - dużo błota, ale ja w końcu błotko lubię ;p Tak się zastanawiam czy dobiegać do okrągłego wyniku - ale nieeee. 427km 905m wygląda naprawdę ładnie. Tak zostanie! KONIEC :) i meeega zadowolenie - jak na zdjęciu obok!




PODSUMOWANIE: To, że mam czasem dziwne pomysły już wiadomo od dawna. Lubię stawiać sobie cele i je realizować. Lubię sprawdzać siebie i swoje możliwości. Szukać granicy, której nie uda mi się już pokonać. Te 400 km było naprawdę niezłym wyzwaniem. Chociaż myślałam, że będzie gorzej. Miałam momenty zawahania, momenty zwątpienia, momenty bólu, zmęczenia i zmuszania się do biegu, ale było ich stosunkowo niedużo w porównaniu do tego, jak sobie to wyobrażałam. Myślałam, że będzie to prawdziwa walka. Była, ale zdecydowanie lżejsza. Nielekka, ale lżejsza od wyobrażeń. Wiele myśli w trakcie tych biegów kotłowało mi się w głowie. Zastanawiałam się jak to opiszę na sam koniec. Ale po dniu przerwy od biegania (pierwszy dzień za mną! - przeżyłam, chociaż te 31 dni uzależniło i dziwnie się troszkę czułam) nie umiem już odtworzyć części z nich. Nic mnie nie boli, kolana może lekko sztywne, ale nie myślę sobie: DOŚĆ! Już nie biegam. Doświadczenie bardzo ciekawe. Na pewno testujące wolę/charakter/czy jak to nie nazwać. Napisałabym - "Pierwszy i ostatni raz!", ale boję się, że bym skłamała.  Zaliczone. Przetestowałam się. Czas na zasłużony odpoczynek! Zamykam sezon zadowolona :) Może nie w 100%, bo wówczas osiadłabym na laurach, ale tak na 95% plany wykonane! :)  Z niepokojem patrzę na przyszły rok, bo ciężko powiedzieć co mi jeszcze do głowy wpadnie... :D