Z lekką nutką niedosytu.
Po maratonie we Wrocławiu apetyt zdecydowanie się wyostrzył. Czułam, że mam zapas, że mam siłę i że mogę wszystko. Fakt faktem wszystko złożyło się idealnie na taki, a nie inny wynik - samopoczucie, pogoda, trasa, towarzystwo. Wszystko ze sobą współgrało i pozwoliło mi polecieć wbrew swoim oczekiwaniom. Kolega, z którym biegłam, po biegu, zadowolony z wyniku, powiedział: "Poznań biegniemy na łamanie 3h 30'." Podeszłam do tego wówczas z bardzo dużą rezerwą i lekkim sceptycyzmem. W miesiąc mam zejść o ponad 6 minut? Mało realne. Z takim przeświadczeniem pożegnałam Wrocław.

Ale miesiąc mijał, a w głowie kiełkowało zasiane ziarno. "3h 30'? Nie jest to takie nierealne" - myślałam sobie. "Trochę odpocznę, trochę pobiegam. Jak się trafi dzień, pogoda i organizm nie odmówi współpracy to spróbuję." Nie wygrywa się bez podejmowania prób. Jak się nie uda to się nie uda. Parę razy nawet przyśnił mi się ten Maraton Poznański - w każdym ze snów spóźniałam się na start. Ciekawe czy to cokolwiek znaczyło. Wówczas jakoś się nad tym nie zastanawiałam. Jedyne co, to budziłam się z uczuciem niepokoju, że co jeśli tak naprawdę będzie? Ale nie było co gdybać. Nie mogłam zaspać, bo miałam już przygotowany w głowie plan na odpowiedni strój na bieg ;)

Niedziela. Pobudka o 6:00. Jednak nie zaspałam. I od razu szykowanie się - jakbym szła na jakiś bal, a nie biegać :D Najwięcej zabawy z włosami. Nie umiem używać takich doczepek, jak widać na zdjęciach - z 5 razy podchodziłam do tego, aż w końcu się poddałam i doczepiłam byle jak - jedynie tak, by się trzymało w kitce. Ze strojem i makijażem poszło szybciej ;) Tego typu zabiegi przed kolejnym podejściem do dystansu maratońskiego zdecydowanie mnie..., hmm, uspokajały? Chyba tak można powiedzieć. Na pewno rozluźniały. W głowie miałam łamanie 3h 30', na głos mówiłam, że pobiegnę spokojnie na okolicę 4h zapewne - tak, jak organizm pozwoli. Chociaż pierwszy raz się przyznałam do planu - nie jestem przesądna, ale nigdy nie mówiłam na głos, bo uważałam, że to może zapeszyć - aż do teraz - powiedziałam siostrze. Nie, żebym zrzucała odpowiedzialność... ale o tym na końcu. W końcu śniadanie i poganianie siostry i kolegi, by już wyjść. Chyba trochę za nerwowo jednak. I kierunek - Targi.

![]() |
Wojciech Kufliński Photography |
Przed biegiem jeszcze zdjęcie wspólne z Night Runnersami i można ruszyć na start. Obok siostra na rowerku, z którą do końca się nie dogadałam, bo przed biegiem miałam jej zostawić kurtkę jeszcze, a ona już odjechała. Szybki telefon w zgiełku na starcie - udało jej się do mnie wrócić i zabrać okrycie. Ale nie rozgrzałam się jakoś super. Tuż przed startem podniecenie. Obok kolega, z którym biegniemy na 3h 30'. I START.


34 km wspominam źle. Źle chyba też wspomina go moja siostra, która dzielnie jechała całą trasę obok, aż do momentu, gdy popatrzyłam na nią z taką nienawiścią w oczach, że stwierdziła, iż woli mi się nie pokazywać i odjechała. Zostałam z panem z Ukrainy, któremu powiedziałam, żeby pobiegł sobie, bo ja mu tylko psuję ten bieg. Ale postanowił, że ze mną zostanie do końca. Od 36 km do 40 było źle. To była walka. Zwłaszcza, że na cholernej Serbskiej (38 km tempem 6:00 - miałam wrażenie, że się czołgam....) dorwały mnie baloniki na 3h 30', a ja ich nie utrzymałam, chociaż przyspieszyłam. Plan poszedł się, ładnie mówiąc, je...ć. W głowie teraz tylko - nie poddać się i chociaż troszkę urwać z życiówki! Od 38 km myślałam tylko o kilometrze 40stym, bo tam mieli stać NR z dopingiem. Potrzebowałam niesamowicie jakiejś znajomej dopingującej twarzy. Do tego 40 km dotarłam lekko nieprzytomna. Tzn. nie do końca pamiętam ten odcinek - jak w amoku. I tutaj odnowa - napój izotoniczny, którym się cała zalałam - od oczu, które zaczęły szczypać, po iPoda, który do tej pory nie działa jak powinien. I znajome twarze przy trasie. Pomogło. Pomogło jak cholera. Przede mną już tylko 2 km z podbiegiem po kostce brukowej na Mickiewicza. na 41 wyprzedził mnie kolega, który klepnął mnie w plecy i krzyknął: "Dajesz!". Powiedzmy, że posłuchałam. Tak jak się dało, tak podbiegłam. Na końcu siostra czekała przy bramie już. Do mety poleciałam. Z daleka zobaczyłam, że może plan niewykonany, ale aż tak źle nie jest - życiówka będzie. W bólach, bo w bólach, ale będzie.

Brak komentarzy :
Prześlij komentarz