środa, 11 grudnia 2013

Z pamiętnika maratończyka. Odsłona szósta.

Z lekką nutką niedosytu.


Po maratonie we Wrocławiu apetyt zdecydowanie się wyostrzył. Czułam, że mam zapas, że mam siłę i że mogę wszystko. Fakt faktem wszystko złożyło się idealnie na taki, a nie inny wynik - samopoczucie, pogoda, trasa, towarzystwo. Wszystko ze sobą współgrało i pozwoliło mi polecieć wbrew swoim oczekiwaniom. Kolega, z którym biegłam, po biegu, zadowolony z wyniku, powiedział: "Poznań biegniemy na łamanie 3h 30'." Podeszłam do tego wówczas z bardzo dużą rezerwą i lekkim sceptycyzmem. W miesiąc mam zejść o ponad 6 minut? Mało realne. Z takim przeświadczeniem pożegnałam Wrocław. 


Ale miesiąc mijał, a w głowie kiełkowało zasiane ziarno. "3h 30'? Nie jest to takie nierealne" - myślałam sobie. "Trochę odpocznę, trochę pobiegam. Jak się trafi dzień, pogoda i organizm nie odmówi współpracy to spróbuję." Nie wygrywa się bez podejmowania prób. Jak się nie uda to się nie uda. Parę razy nawet przyśnił mi się ten Maraton Poznański - w każdym ze snów spóźniałam się na start. Ciekawe czy to cokolwiek znaczyło. Wówczas jakoś się nad tym nie zastanawiałam. Jedyne co, to budziłam się z uczuciem niepokoju, że co jeśli tak naprawdę będzie? Ale nie było co gdybać. Nie mogłam zaspać, bo miałam już przygotowany w głowie plan na odpowiedni strój na bieg ;)

I tak sobie miesiąc mijał. Na kompletowaniu stroju i bieganiu - ale bez przesady, by w dniu maratonu być świeżą i z głodem do biegania. Nadszedł weekend. W piątek odebrałam pakiet, a w sobotę wraz z siostrą kolegę z Targów. Nocleg przypadł u mojej siostry, gdyż od niej bliziutko na miejsce startu. Obowiązkowy makaron na obiad, a wieczorem piwo na szczęście, by tradycji stało się za dość :) Idąc spać zastanawiałam się czy zaśpię rzeczywiście, czy jednak uda mi wstać o właściwej godzinie. 

Niedziela. Pobudka o 6:00. Jednak nie zaspałam. I od razu szykowanie się - jakbym szła na jakiś bal, a nie biegać :D Najwięcej zabawy z włosami. Nie umiem używać takich doczepek, jak widać na zdjęciach - z 5 razy podchodziłam do tego, aż w końcu się poddałam i doczepiłam byle jak - jedynie tak, by się trzymało w kitce. Ze strojem i makijażem poszło szybciej ;) Tego typu zabiegi przed kolejnym podejściem do dystansu maratońskiego zdecydowanie mnie..., hmm, uspokajały? Chyba tak można powiedzieć. Na pewno rozluźniały. W głowie miałam łamanie 3h 30', na głos mówiłam, że pobiegnę spokojnie na okolicę 4h zapewne - tak, jak organizm pozwoli. Chociaż pierwszy raz się przyznałam do planu - nie jestem przesądna, ale nigdy nie mówiłam na głos, bo uważałam, że to może zapeszyć - aż do teraz - powiedziałam siostrze. Nie, żebym zrzucała odpowiedzialność... ale o tym na końcu. W końcu śniadanie i poganianie siostry i kolegi, by już wyjść. Chyba trochę za nerwowo jednak. I kierunek - Targi. 

Na miejscu depozyt i parę rozmów ze znajomymi - jak zamierzam biec, że na kolejną życiówkę to tym razem chyba nie, bo w końcu przed chwilą Wrocław, a trasa w Poznaniu trudna, bo profil nieciekawy. Że trudno będzie dobrze pobiec, a lepiej niż we Wrocławiu to już chyba zupełnie nie. W większości przytakiwałam, chociaż w głowie miałam swoją mantrę. Pogoda zapowiadała się dobrze, wyspałam się i czułam świetnie, więc czemu nie miałoby się udać? Pamiętałam trasę sprzed roku i podstawowe założenie było - dokopać w końcu Poznaniowi. Do 3 razy sztuka. Za trzecim razem nie może być tak źle jak wcześniej! Taki był plan.
Wojciech Kufliński Photography

Przed biegiem jeszcze zdjęcie wspólne z Night Runnersami i można ruszyć na start. Obok siostra na rowerku, z którą do końca się nie dogadałam, bo przed biegiem miałam jej zostawić kurtkę jeszcze, a ona już odjechała. Szybki telefon w zgiełku na starcie - udało jej się do mnie wrócić i zabrać okrycie. Ale nie rozgrzałam się jakoś super. Tuż przed startem podniecenie. Obok kolega, z którym biegniemy na 3h 30'. I START.

Zaczęliśmy z balonikiem na zaplanowany czas z założeniem, że po 5 km wyprzedzimy i się trochę oddalimy, by nie biec w tłumie. Do 5 km rozgrzewka. Po drodze na trasie, która przechodziła obok mojego osiedla, kumpela. Stanęła ze złej strony trasy i by wrócić do domu musiała przeczekać aż wszyscy przebiegną :D Obok cały czas siostra na rowerze. W okolicach 6 km wyprzedziliśmy baloniki, by pobiec przed nimi. Czyli wszystko idzie zgodnie z planem. I tak sobie lecieliśmy. Po drodze doping NR, który naprawdę pomagał :) No i zabawa. Pozowanie na pierwszym miejscu - co chyba widać na załączonych zdjęciach :) Do 21 km wszystko szło super. Czułam się świetnie. Biegło się dobrze. Po 21 km dołączył do nas samochód telewizyjny, który zaczął jechać przed nami. Od tego momentu plan powoli zaczął się sypać...

Samochód z panami kamerzystami jechał z nami przez około 2-3 km. Nie pamiętam dokładnie. I cały czas kręcił naszą grupkę, bo, cytując pana obok kamery: "Patrz jaka fajna dziewczyna. Kręcimy!". Narzucił trochę tempo, więc automatycznie się go trzymałam. I cały czas przyklejony uśmiech do twarzy. Na 23, albo 25 km komentarz pana z Ukrainy, który ze mną dobiegł na metę: "Źle oddychasz. Strasznie płytko. Zamęczysz się." I od tej pory zaczęłam zwracać uwagę na oddech. Zaczęło mi się źle oddychać. Do 30 km jakoś poszło, chociaż złapałam po drodze kryzys. Miałam momenty, gdy czułam, że zaraz zjadę - kręciło mi się trochę w głowie i wtedy bardzo mocno skupiałam się na dotlenieniu. Już nie biegło się tak dobrze, a przede mną droga warszawska - 4 km prosto. Nie lubię tego odcinka. Ale do 34 km jakoś dało radę mimo, że zwolniłam i trochę osób mnie wyprzedziło. Cały czas biegłam z kolegą i panem z Ukrainy. W pewnym momencie mówię do kolegi: "Poprowadź mnie.". Więc poprowadził. Ale przez chwilkę tylko, bo nie dotrzymałam tempa, odbiegł, nie udało mi się już go dogonić i tak mi zniknął z oczu. Powiedział później, że gdy się odwrócił, by sprawdzić czy jestem to już mnie nie widział, więc poleciał. Bardzo dobrze, bo bez sensu bym go spowalniała.

34 km wspominam źle. Źle chyba też wspomina go moja siostra, która dzielnie jechała całą trasę obok, aż do momentu, gdy popatrzyłam na nią z taką nienawiścią w oczach, że stwierdziła, iż woli mi się nie pokazywać i odjechała. Zostałam z panem z Ukrainy, któremu powiedziałam, żeby pobiegł sobie, bo ja mu tylko psuję ten bieg. Ale postanowił, że ze mną zostanie do końca. Od 36 km do 40 było źle. To była walka. Zwłaszcza, że na cholernej Serbskiej (38 km tempem 6:00 - miałam wrażenie, że się czołgam....) dorwały mnie baloniki na 3h 30', a ja ich nie utrzymałam, chociaż przyspieszyłam. Plan poszedł się, ładnie mówiąc, je...ć. W głowie teraz tylko - nie poddać się i chociaż troszkę urwać z życiówki! Od 38 km myślałam tylko o kilometrze 40stym, bo tam mieli stać NR z dopingiem. Potrzebowałam niesamowicie jakiejś znajomej dopingującej twarzy. Do tego 40 km dotarłam lekko nieprzytomna. Tzn. nie do końca pamiętam ten odcinek - jak w amoku. I tutaj odnowa - napój izotoniczny, którym się cała zalałam - od oczu, które zaczęły szczypać, po iPoda, który do tej pory nie działa jak powinien. I znajome twarze przy trasie. Pomogło. Pomogło jak cholera. Przede mną już tylko 2 km z podbiegiem po kostce brukowej na Mickiewicza. na 41 wyprzedził mnie kolega, który klepnął mnie w plecy i krzyknął: "Dajesz!". Powiedzmy, że posłuchałam. Tak jak się dało, tak podbiegłam. Na końcu siostra czekała przy bramie już. Do mety poleciałam. Z daleka zobaczyłam, że może plan niewykonany, ale aż tak źle nie jest - życiówka będzie. W bólach, bo w bólach, ale będzie.

I tak oto przekroczyłam linię mety: 3h 32' 22'' netto. Nowa życiówka. Mogłabym zrzucić winę za to, że plan się nie udał na fakt wypowiedzenia go na głos, ale wiadomo, że to nie to. Aczkolwiek już więcej mówić nie będę. Nie będę zapeszać :) To co mam w głowie pozostanie jedynie moje. Później mogę się przyznawać. Zamiast się mega cieszyć, ucieszyłam się tylko częściowo, gdyż pewien niedosyt pozostał. Ale w sumie dobrze, bo nie osiądę na laurach i mam do czego dążyć - kiedyś się uda! Tego się będę trzymać :) Do Dębna!

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz