Główny Szlak Beskidzki. [GALERIA]
Ciężko jest napisać relację,
gdy człowiek cały czas siedzi myślami w górach i nie umie oddać tych wszystkich
emocji, które nim targały. Chciałoby się wszystko z siebie wyrzucić od razu –
tak by było łatwiej. I porady, i przemyślenia, i te wszystkie godziny spędzona
w trasie. I spróbować oddać jaki to naprawdę był wysiłek. Jak to jest pokonać 508 km w niecałe 10 dni, z
przewyższeniami +/-21 tys. m.
fot. Robert Zabel |
fot. Robert Zabel |
fot. Robert Zabel |
fot. Robert Zabel |
Dzień 0. Pakowanie.
Jeszcze przed selekcją. |
fot. Robert Zabel |
Jak wypisuję te rzeczy to widzę ile tego jest. Co wyleciało po drodze? 2 koszulki, jedne krótkie spodnie, dezodorant, krem Nivea, strój, stanik. Co doszło na trasie? Wkładki! Dnia ostatniego folia przeciwdeszczowa – taka kupiona w schronisku, co nie oddycha, więc trzyma ciepło, skarpetki. Bagaż naprawdę musi być przemyślany. Teraz spakowałabym się w mały plecaczek – taki do 20l. Max 5 kg z wodą. Nie więcej. Stawy niestety to odczuły. Ale bez wsparcia nie wyobrażałyśmy sobie tego inaczej. Teraz już sobie wyobrażamy. A Robert powtarzał: za dużo… Ale człowiek musi się uczyć na własnych błędach… Inaczej nie da rady.
fot. Robert Zabel |
Dzień 1.
fot. Robert Zabel |
fot. Robert Zabel |
fot. Robert Zabel |
Dzień 2.
fot. Robert Zabel |
fot. Robert Zabel |
fot. Robert Zabel |
Dzień 3. Puławy – Chyrowa.
Ruszamy zdecydowanie wcześniej, bo o
7:00. Z Robertem idziemy do Rymanowa, Kasia cierpi. Kostka jej bardzo dokucza.
Mi zza kolana znika torbiel – dziwne. Jest teraz tylko siniak. I nie ciągnie.
Ale mam od rana zjazd. Pierwszy raz myślę, że się nie uda. Idę w milczeniu
przez 5 km .
A Kasia biedna walczy. W Rymanowie spokojnie z 1h przerwy. Apteka i wszystkie
leki, by ratować Kasi kostkę. Do tego porządne jedzenie - kolejne warzywa – tym
razem na kostkę. Robert nas tutaj opuszcza – mi się łza w oku kręci – pierwsza
na tej trasie – a łez trochę będzie.
To nie będzie dobry dzień. Mamy dziś dotrzeć do Kąt – do pani Marii, ale decydujemy się skrócić, by Kasia bardziej się nie uszkodziła. W Chyrowej dziś kończymy – agroturystyka Pod Chyrową. 39km, 11h. Kasia przeszła dziś bardzo dużo – w sensie bólu. A ja odkrywam, muszę o tym napisać, że dostałam okres. Jak to? Niemożliwe. A jednak. Dodatkowa atrakcja na trasę… Takie kobiece to. Zdecydowanie nie jest to ułatwienie…. Pod Chyrową jedzenie podaj nam LudmiraMelicherova – olimpijka w maratonie. Opowiada całą masę historii. Łącznie z tym jak zajechała ostatnio rowerek stacjonarny, bo przecież nie będzie na nim wolno jeździć. Przesympatyczne spotkanie. Wieczorem faszerujemy Kasię i stosujemy na jej nogę Voodoo pani Ludmiry. Owijamy posmarowaną nogę mokrą zimną szmatą, workiem plastikowym, szmatą znów i bandażem. Po drodze Kasia zdecydowała, że jeśli to nie da rady to ja mam ruszać dalej, a ona będzie mnie wspierać. Ale liczymy, że ruszy, że voodoo zadziała, że noga zaklęta zostanie do współpracy. Jak się później okaże to wina butów. Noga w nich nie chce współpracować. Czeka mnie70 km
samotnej wędrówki. Aż i tylko.
To nie będzie dobry dzień. Mamy dziś dotrzeć do Kąt – do pani Marii, ale decydujemy się skrócić, by Kasia bardziej się nie uszkodziła. W Chyrowej dziś kończymy – agroturystyka Pod Chyrową. 39km, 11h. Kasia przeszła dziś bardzo dużo – w sensie bólu. A ja odkrywam, muszę o tym napisać, że dostałam okres. Jak to? Niemożliwe. A jednak. Dodatkowa atrakcja na trasę… Takie kobiece to. Zdecydowanie nie jest to ułatwienie…. Pod Chyrową jedzenie podaj nam LudmiraMelicherova – olimpijka w maratonie. Opowiada całą masę historii. Łącznie z tym jak zajechała ostatnio rowerek stacjonarny, bo przecież nie będzie na nim wolno jeździć. Przesympatyczne spotkanie. Wieczorem faszerujemy Kasię i stosujemy na jej nogę Voodoo pani Ludmiry. Owijamy posmarowaną nogę mokrą zimną szmatą, workiem plastikowym, szmatą znów i bandażem. Po drodze Kasia zdecydowała, że jeśli to nie da rady to ja mam ruszać dalej, a ona będzie mnie wspierać. Ale liczymy, że ruszy, że voodoo zadziała, że noga zaklęta zostanie do współpracy. Jak się później okaże to wina butów. Noga w nich nie chce współpracować. Czeka mnie
Ruszamy do Kąt. Taki plan wpierw, by wypróbować Kasi
kostkę. A po drodze błoto, krzaki, błoto, mokro, błoto, zgubienie szlaku,
jeszcze więcej krzaków. Kasi kostka się buntuje na dobre i Kasia podejmuje
bardzo trudną decyzje, że w Kątach na trochę schodzi z trasy. Ja mam iść dalej.
Ona da kostce chwilę. Wiemy, że to dobra decyzja, bo później po zakupie nowych
butów Kasia jak nowa wróciła już do końca trasy. Chociaż biedna doświadczyła
GSB w pełni, ale o tym później. Na razie schodzimy na śniadanie do Kąt, gdzie
już wiemy z telefonicznej konsultacji z Robertem, że jest sklep. Pod sklepem
śniadamy. Dołącza się do nas trójka chłopaków, którzy robią szlak w drugą
stronę. Ale na mega ciężko – ze wszystkim. Bardzo sympatyczne spotkanie.
Zostawiam im emaila, żeby później się skontaktowali jak poszło. Szablują o 10
rano szampana za moją dalszą drogę. Pełen chill. Zostawiamy Kasię. Boję się.
Taki lęk na chwilę mnie ogarnia. Nie mogę się dodzwonić do Roberta czy to dobra
decyzja, żebym szła sama. Kasia ma do Zdyni dotrzeć stopem/autobusami. Ona też
chce jeszcze mieć przygodę. Nie wiemy w tym momencie jak dalej wszystko będzie
wyglądało. Ruszam. Udaje mi się dodzwonić. I wiem, że dobrze robię. Chociaż
czeka teraz mnie 38 km
samotnego szlaku. Na starcie spotykam 3 osoby, a potem, aż do Zdyni nikogo.
Jedynie jacyś ludzie w Bartnem. Magurski Park Narodowy, pomimo, że tak naprawdę
ładny, męczy. Gdy nie ma widoków, gdy nie ma ludzi, gdy się idzie samemu. Gadam
do kamerki, bo mi brakuje ludzi. Szlak tutaj nie jest zbyt atrakcyjny. Magurski
Park Rozrywki. Tak nazwany później. Za Bartnem, gdzie jem żurek, wyciągam
krzyżówki – tak wygląda tutaj szlak, że muszę sobie go jakoś urozmaicić. Trochę
dziś biegam. Tzn. bardziej truchtam, ale to mimo wszystko inny ruch niż
chodzenie. Przeciążam sobie lewe zgięcie stopy, które już do samego końca
będzie się za mną ciągnąć. Prawy tył stopy, o którym wspominałam wcześniej boli
cały czas – zrobił się siniak. Do tej pory, jak to piszę, z tyłu boli i jest
lekko opuchnięte. Nauczyłam się ignorować rzeczy, które wiem, że nie zrobią mi
aż takiej krzywdy. Nie jest to w stawie, nie jest to ból patologiczny –
zmęczeniowy, otarciowy, ale nie kontuzyjny. Docieram do Zdyni o 19. Prawie 50 km w nogach, 12,5h w
trasie. Kasia na mnie czeka. Zdążyłam się stęsknić! Nocleg mamy U Zosi. Magiczne miejsce. Fajni ludzie.
Niesamowite jedzenie – wszystko lokalne – sery, pomidory, szynka. Pani Zosia
daje nam żywokostu, którym mamy sobie obłożyć nogi. Kolejne voodoo dzisiaj. Na
Kasi kostkę i moje zgięcie stopy. Pomaga. Albo to takie placebo – ale nawet
jeśli to działa. Jutro ruszam dalej sama – aż do Krynicy, gdzie Kasia będzie
próbowała dołączyć.
Dzień 5.
Z dnia na dzień coraz wcześniej wstajemy i coraz wcześniej
ruszamy. Kasia ma busa o 6:05, ale wsadzamy ją do jakiegoś pana, który się
zatrzymał. A ja ruszam w trasę. Słonko świeci, na szlaku nikogo. Gdy docieram
do Regietowa to jeszcze wszyscy śpią. I tutaj tabliczka 222 km za mną, 296 przede
mną. Za Regietowem wbijam się na Kozie Żebro. Słyszałam, że ciężko, że ostre
podejście. W sumie chyba tak, ale po tylu dniach człowiek nie zwraca uwagi.
Chociaż ja zwracam na zejścia. Podejście zawsze lubiłam, jestem chyba w nich
mocna. Nie obciążają mnie tak bardzo jak drogi w dół. Potem Hańczowa i
strasznie długa, nudna droga przez Ropki do Krynicy.
Fragmentami tutaj biegnę, żeby było szybciej. Spotykam w krzakach dwie panie, które idą w drugą stronę – dla mnie pierwsi ludzie tego dnia, dla nich pierwszy człowiek od dwóch dni. Tutaj miejscami szlak idzie kretyńsko strasznie – przez jakieś pola, przez pastuchy, przez ogrodzone obszary – to w okolicy Mochnaczki Niżnej. Za tym całym bajzlem wbicie się na Huzary. Tutaj szczęśliwa witam Beskid Sądecki.
Beskid Niski zostaje pożegnany. Nie chcę, żeby został źle odebrany – to piękne tereny, wspaniali ludzie po drodze, dzikość, brak zasięgu, spowolniony czas. Jedynie szlak czerwony zaniedbany, zapomniany. A gdy się tak samemu leci to brakuje jednak widoków. Ale same tereny warte odwiedzenia – by choć na chwilę uciec od zgiełku – tutaj można się wyciszyć. Z Huzarów spadam do Krynicy, a tam już Kasia czeka! Z planem zakupu nowych butów i próbą ruszenia dalej. Jemy, zaopatrujemy się w co trzeba i ruszamy do sklepu sportowego – ja po nowe wkładki, a Kasia dokonuje zakupu butów. Mi też już by nowe się przydały, ale się nie decyduje. I atak na Jaworzynę Krynicką, gdzie pierwszy raz witają nas Tatry! Magia. Kasia może iść!! Już od tej pory wraca do mnie na dobre (poza małym fragmencikiem za Jordanowem), ale wraca! Bez niej ostatni dzień byłby chyba niemożliwy. Lecimy do Cyrla. Jest super. Czuję się jak nowo narodzona. Na Hali Łabowskiej zostajemy zaczepione przez pana o 19:00, który twierdzi, że chyba jesteśmy nienormalne, że chcemy do Cyrla – przecież to tak daleko, ale jeśli mamy czołówki to możemy iść. Na nocleg docieramy o 21. Czołówki zdecydowanie niepotrzebne. Pełne optymizmu idziemy spać po61 km ,
15h trasy. Nie wiemy, że dzień następny nas przetrzepie.
Fragmentami tutaj biegnę, żeby było szybciej. Spotykam w krzakach dwie panie, które idą w drugą stronę – dla mnie pierwsi ludzie tego dnia, dla nich pierwszy człowiek od dwóch dni. Tutaj miejscami szlak idzie kretyńsko strasznie – przez jakieś pola, przez pastuchy, przez ogrodzone obszary – to w okolicy Mochnaczki Niżnej. Za tym całym bajzlem wbicie się na Huzary. Tutaj szczęśliwa witam Beskid Sądecki.
Beskid Niski zostaje pożegnany. Nie chcę, żeby został źle odebrany – to piękne tereny, wspaniali ludzie po drodze, dzikość, brak zasięgu, spowolniony czas. Jedynie szlak czerwony zaniedbany, zapomniany. A gdy się tak samemu leci to brakuje jednak widoków. Ale same tereny warte odwiedzenia – by choć na chwilę uciec od zgiełku – tutaj można się wyciszyć. Z Huzarów spadam do Krynicy, a tam już Kasia czeka! Z planem zakupu nowych butów i próbą ruszenia dalej. Jemy, zaopatrujemy się w co trzeba i ruszamy do sklepu sportowego – ja po nowe wkładki, a Kasia dokonuje zakupu butów. Mi też już by nowe się przydały, ale się nie decyduje. I atak na Jaworzynę Krynicką, gdzie pierwszy raz witają nas Tatry! Magia. Kasia może iść!! Już od tej pory wraca do mnie na dobre (poza małym fragmencikiem za Jordanowem), ale wraca! Bez niej ostatni dzień byłby chyba niemożliwy. Lecimy do Cyrla. Jest super. Czuję się jak nowo narodzona. Na Hali Łabowskiej zostajemy zaczepione przez pana o 19:00, który twierdzi, że chyba jesteśmy nienormalne, że chcemy do Cyrla – przecież to tak daleko, ale jeśli mamy czołówki to możemy iść. Na nocleg docieramy o 21. Czołówki zdecydowanie niepotrzebne. Pełne optymizmu idziemy spać po
Dzień 6. Cyrla – Turbacz.
Trasa do Krościenka jest bardzo
przyjemna. Rytro pięknie wygląda rano. A ruszamy dziś 5:45, więc w Rytrze
jesteśmy bardzo wcześnie. Szybko nam udaje się osiągnąć Radziejową i później
Przehybę. W Przehybie Kasia wlewa sobie wodę do plecaka :D Taka niespodzianka.
Tutaj już po drodze mijamy ludzi, już nie jest dziko, już nie jest strasznie.
Gdzieś 5 km
od Krościenka robimy się niesamowicie głodne. Nie wiem czemu, ale zapominamy o
Dzwonkówce, która wyrasta przed nami, gdy my już na pełnym głodzie lecimy. A
zejście jest masakrą. Tutaj zbiegamy, co okaże się później zabójcze dla mojej
lewej stopy. W Krościenku ledwo mogę chodzić. Dramat! Oczywiście kolejne
warzywa na stopę wjeżdżają. Wyglądamy trochę jak bezdomne w knajpie, gdy
rozładowujemy się, obkładamy warzywami i smarujemy, jedząc w tle. Zakupy
zrobiłyśmy za duże. To nas zabije przed Turbaczem. Za dużo tych rzeczy, za
ciężko. Cieszę się na podejście na Lubań. Leki przeciwbólowe, przeciwzapalne,
maść, chłodzenie i ruszamy. Tutaj pierwszy dramat i łzy. Jestem taka emocjonalna
– od prawej do lewej – od łez po śmiech, pełen wachlarz. Dzwonię do Roberta i
mu płaczę w słuchawkę. Że nie dam rady. Że boli. Że mam dość. Ale idziemy. Kasi
noga coraz lepiej. Zmiana butów to był strzał w dziesiątkę. Tuż przed przełęczą
Bukowską na 30 minut dołącza do nas Paweł, który zabierze część rzeczy.
Wyrzucamy u niego niepotrzebności wszelakie. A Paweł chwilę niesie nam plecaki.
Czy to oszustwo? Czy to wsparcie? Te 30 minut w kontekście całego szlaku? Stawy
leciutko odpoczywają. Jutro zapłacimy w sumie cenę za tę niewielką pomoc.
Oddamy za to jeden dzień. Żegnamy się o 20 i wbijamy z Kasią na Turbacz, by o
22 dotrzeć do schroniska. Już na końcówce mam
zjazd. Kolejny płacz. Dzwonię do Roberta i ryczę w słuchawkę. Aż jeden pan w
schronisku interesuje się czy wszystko ok. Nic tutaj nie jest ok. Ani ciało,
ani głowa nie współpracują. 65
km w nogach, 16h trasy. Rozsypuję się na kawałki. Mam
wrażenie, że to koniec, że nie dam rady, że jestem słaba. Że jestem taka
malutka. Idziemy spać. W nocy budzi mnie potworny ból kolan. Lewe kolano na
przeproście strasznie boli pod rzepką. Masakra! Śpię bardzo niespokojnie. Śnię
o trasie. Bolą stopy, boli lewe zgięcie, boli lewe kolano. Rano już wiem, że
nigdzie dalej nie pójdę. Decydujemy o
przerwie, bo Kasia chyba też czuje, że potrzeba jej tego jednego dnia.
Dzień 7. Turbacz. Pit stop.
Przeżywam teraz masakrę emocjonalną.
Celowałyśmy w 9 dni. Teraz wiemy, że nie da rady. Nie wiem czy w ogóle dam radę
zrobić cokolwiek. Czy nie zejdziemy jutro do Rabki i nie wrócimy po prostu. 2/3
trasy w 6 dni to już jakiś wynik jest. Zadzwaniam Roberta na śmierć chyba. Co i
rusz płaczę. Przeżywam to strasznie. Wewnętrzny dramat. Nie mogę chodzić.
Kolano boli. Boję się, że nie dość, że nie ukończę to mogę się pożegnać z
bieganiem w tym roku. Nie umiem tego oddać co tam się działo. Organizm po
prostu się zbuntował. Kasia prawie cały dzień przesypia. Jej organizm też się zbuntował.
Zsynchronizowały się razem, by wymusić na nas przerwę. Nie chciały się ruszyć.
Powiedziały: dość! Przyjeżdża do nas kolega Kasi Marek, by z nami poprzebywać.
Potrzebujemy innych ludzi. A wieczorem Amelka z Michałem – ratunek psychiczny.
Bez nich byłoby naprawdę o niebo trudniej. Dostajemy Compeedy i Voltaren –
takie prezenty są na wagę złota obecnie. Ja w końcu jem normalny obiad jakiś.
Ziemniaki z jajkiem sadzonym. Nie pamiętam, by kiedyś wcześniej coś tak mi smakowało. A na śniadanie szarlotka z żurawiną. Mogę sobie pozwolić. Czuję się powoli jak wielki jamochłon. Podobno widać po mnie, że schudłam, ale tego nie czuję. Okaże się później, że wagowo nic się nie zmieniło, ale się umięśniłam. Decydujemy z Kasią, że ruszamy dnia następnego bardzo rano, żeby sprawdzić organizmy – jak nie zadziałają to w Rabce zdecydujemy co dalej. Ale ja po cichu wiem, że ruszymy dalej. Nie złożyłyśmy jeszcze broni. Chociaż w tym momencie nie mogę chodzić. Wypijam na Turbaczu nawet piwo, co nie jest u mnie częstą praktyką. Sen o 22, by o 4:45 wstać. Marek zostaje z nami. Odprowadzi nas jutro do Starych Wierchów. Amelka i Michał wracają. Jestem przeszczęśliwa. Że przyjechali.
Ziemniaki z jajkiem sadzonym. Nie pamiętam, by kiedyś wcześniej coś tak mi smakowało. A na śniadanie szarlotka z żurawiną. Mogę sobie pozwolić. Czuję się powoli jak wielki jamochłon. Podobno widać po mnie, że schudłam, ale tego nie czuję. Okaże się później, że wagowo nic się nie zmieniło, ale się umięśniłam. Decydujemy z Kasią, że ruszamy dnia następnego bardzo rano, żeby sprawdzić organizmy – jak nie zadziałają to w Rabce zdecydujemy co dalej. Ale ja po cichu wiem, że ruszymy dalej. Nie złożyłyśmy jeszcze broni. Chociaż w tym momencie nie mogę chodzić. Wypijam na Turbaczu nawet piwo, co nie jest u mnie częstą praktyką. Sen o 22, by o 4:45 wstać. Marek zostaje z nami. Odprowadzi nas jutro do Starych Wierchów. Amelka i Michał wracają. Jestem przeszczęśliwa. Że przyjechali.
Dzień 8.
5:30 - ruszamy. Przed nami albo
szybki powrót do domu, albo długa droga do Markowych Szczawin. Miałyśmy
dotrzeć tam wczoraj. Zapomniałyśmy zadzwonić, że nie dotrzemy… Nie wiemy
jeszcze, że dziś też tam nie dotrzemy. Idzie się dobrze jak na to jak nasze
organizmy wczoraj wyglądały. Chociaż Kasia się zatruła czymś. Będzie cierpieć
przez 2 dni. GSB jej nie lubi zdecydowanie. Marek nas żegna w Starych
Wierchach. A my kierujemy się w milczeniu na Rabkę. Nauczyłyśmy się ze sobą
milczeć. To jest dobre. To jest ważne. Każda ma swoją walkę teraz. Po drodze
zatrzymujemy się na herbatę na Maciejowej. Herbata z sokiem malinowym z
widokiem na Tatry podbudowuje. Najlepsza herbata jaką piłam. Kasia też
zadowolona. Docieramy szybko do Rabki. I decyzja, ze ruszamy dalej. Nie ma
poddawania się, nie mazgajstwa, nie ma łez. Jest walka. Jest cel. Jest upór. Jest
też gorąco. I dużo asfaltu. I nieoznakowany szlak przez pola. I przejście przez
Zakopiankę. I dom tak niedaleko. I Robert w Jordanowie! Przyjechał do nas
busem. Ma uszkodzone achillesy, kontuzja powróciła. Ale do nas przyjeżdża, by
zjeść z nami obiad. A głód dokucza. Przynajmniej mi, bo Kasia walczy z
zatruciem. Marzą mi się naleśniki z serem i bitą śmietaną. Ja? Bita śmietana???
I sernik! Takie proste marzenia. W Jordanowie udaje mi się spełnić oba. Kasia
niestety nie ma tak różowo. Kolejna trudna decyzja – ja idę dalej, Kasia
dojedzie, Robert się nią zajmie. Kolejny płacz na trasie – nie chcę Kasi
zostawiać, boję się o nią. I w ryk. Robert odprowadza mnie do końca Jordanowa,
a ja płaczę jak mała dziewczynka. Że nie chcę już, że nie dam rady, że chcę do
domu. Ale idę. Wiem, że pójdę dalej. Wiem, że się nie poddam. Ale sobie płaczę.
Decyzja taka, żeby dotrzeć do Hali
Krupowej i zobaczyć co dalej. Idę znów sama. Przyspieszam, by mieć do za
sobą. W sumie to lecę na ile mi nogi pozwalają bez biegania. Z Kasią i Robertem
na linii. Kasia dociera do Zawoi i musi dotrzeć na Halę. Bo ja decyduję się tu
zostać. Na miejscu jestem o 18. Jem pierogi z serem, cukrem i tłuszczem. Jestem
tak przetrzepana, że wypijam ten tłuszcz z cukrem na końcu. 48,5 km , 12,5h trasy. Mam
czas, by odpocząć. Kupuję jedzenie dla Kasi. Nic dziś nie jadła, a ja chcę, by
ze mną dotarła już do końca. Na stopach porobiły się obtarcia już na Turbaczu.
Teraz jest ich coraz więcej. Bolą. Ale nie tak jak zgięcie stopy. Tył prawej
już nieodczuwalny. Najśmieszniejsze jest to, że mięśnie to chyba zadowolone są.
Nic się nie odzywają. Robię przepierkę, bo jest grzejnik. Magia, gdy jest
grzejnik. Wszystko do rana suche. Chyba wyprałam cały plecak. Dużo ze sobą nie
mam, ale już brudne. Te same różowe spodenki 7 dzień na mnie. Potem stopy do
wody. Dostałam od pani w schronisku miskę. Moczę w zimnej wodzie. Marzenie mam
takie, by wejść do basenu i stać przy brzegu. Znacie tych ludzi co przychodzą
na basen postać sobie przy brzegu? To będę ja podczas reszty tygodnia! Zaklepię
sobie miejsce i codziennie będę się wychładzać. Takie marzenia. Idę spać, by
złapać każdą minutę w oczekiwaniu na Kasię. Kasia spała na Turbaczu – ja jakoś
nie mogłam. I teraz to odczuwam. Przed 21 Kasia dociera, szybciutko bardzo się
ogarnia i śpimy. Sen przychodzi nagle. A za oknem zasypiają Tatry przy
zachodzącym słońcu.
Dzień 9. Dzień przedostatni.
Chciałabym dziś dotrzeć do
Węgierskiej Górki, żeby dnia ostatniego mieć mniej. Ale się nie da. Zaniedbamy
dziś jedzenie co odbije się niestety na nas w trasie. Kasia czuje się lepiej.
Już je! Aczkolwiek dzisiejszy dzień też przecierpi. Wiemy, że dziś dołączy na
rowerze do nas Robert. Na start magiczny poranek. 5 rano. Tatry wybudzone. A my
uderzamy na Policę, by potem stracić wysokość na Krowiarkach. A to wszystko na
rozgrzewkę przed Babią Górą. Babia Góra to kapryśnica. Boję się jej. Czuć, że
będzie dziś ciepło. Lecimy. Lecimy na Babią. Lecimy, bo w górę obecnie tempo
nie różni się zbytnio od tego w dół. Na Hali Krupowej znacznik 5 h, a my po 3,5 h
witamy szczyt.
Magia, ogień, piękno. Jest moc. Jest Babia. Jest horyzont. Jest wszystko. Jesteśmy same. Zero ludzi na szczycie. Godzina 8:30. Kochamy obecnie tę górę. Mimo tego, że próbuje nas zwiać w przepaść na zejściu. Dmie ile sił w wiatrach. A my chcemy śniadania. Dzwoni do nas Rafał, który GSB zaliczył w 150 h. To nie pierwszy raz – wspiera nas. Czujemy to. Za jego poradą i naszymi żołądkami idziemy się pouzupełniać do Markowych. Chwila przerwy i o 10 ruszamy. Czujemy wsparcie, bo Amelka też pisze. Chciałaby być z nami. Ja też bym chciała – ale to by była ekipa! Robert już w trasie. Jest niesamowity, Swoją rowerową krową endurową jedzie do nas z Myślenic. By nam towarzyszyć. Nie zamierza pomagać inaczej niż towarzystwem i oprawą zdjęciową. Jak bez wsparcia to bez wsparcia! Ale to towarzystwo teraz najważniejsze. Plecaków już nie czuć. Nogi lecą same. Tuż za Mądralową skręcam kostkę. Prawą. To mój kolejny dramat. Jak mówiłam – drama queen – od śmiechu po łzy. Teraz śmiech przez łzy, bo nie wierzę. Tak blisko, a tak daleko! Smarowanie wszystkim co się da, opaska na nogę, leki przeciwbólowe, kij w rękę i idziemy. Robert jest już na szlaku, ale mija się z nami, potem na zjeździe omija szlak, musi wracać i dogania nas dopiero na przełęczy Glinne – utyrany lekko też, bo ganiał rowerem po szlaku, a to przecież płaskie nie jest. Przerwa. Dajemy stopom odpocząć. Jemy co się da, a dużo tego nie mamy.
Przed nami droga na Halę Miziową. Podejścia takie
straszne nie są. Gorsze są te kamloty po drodze. Ale tego się spodziewałyśmy.
Wchodząc na Turbacz Robert powiedział, że mamy błogosławieństwo Maćka Więcka i
że przed nami właśnie kamloty. Znam Beskid Żywiecki i Śląski. W Śląskim dużo
biegałam, w Żywieckim jeździłam rowerem, ale wówczas te kamienie nie były takie
straszne jak teraz. Teraz jest dramat, bo kostki przemęczone. Jedna
przeciążona, druga skręcona. Aaa – mówiłam, ze będę skakać w czasie?
Teraz mi
się przypomniało, że Robert przed Turbaczem, poza Maćkiem, powiedział, że
kumpel idzie z naprzeciwka szlakiem, i że Mończa urodziła ♥♥ – to najlepsza
wiadomość!
Bardzo ciesząca. Takie rzeczy są ważne. Ale wracając do kamieni. Są.
I męczą. A my głodne na maksa już. Wysyłamy w końcu Roberta do przodu, do
schroniska na Hali Rysiance, bo tam
zostajemy, by nam powiedział co tam mają. I przez telefon zamawiamy. Zupę
pomidorową i pierogi ruskie. A na miejscu jeszcze herbatę. I ja trochę bigosu
chcę. I śniadanie na rano. I pani jest przekochana – miała zamykać o 19, a przeciąga do 20. Bo my
takie głodomory. I na rano zostawia nam zestaw śniadaniowy, i czajnik i
herbaty. I mamy pokój z widokiem na Tatry. Bolą kostki, więc cały rytuał
smarowanio-czarowanio-moczenia. O 20 śpimy, bo w nogach 50km i 14,5h. A Robert
spędza czas z górami.
Magia, ogień, piękno. Jest moc. Jest Babia. Jest horyzont. Jest wszystko. Jesteśmy same. Zero ludzi na szczycie. Godzina 8:30. Kochamy obecnie tę górę. Mimo tego, że próbuje nas zwiać w przepaść na zejściu. Dmie ile sił w wiatrach. A my chcemy śniadania. Dzwoni do nas Rafał, który GSB zaliczył w 150 h. To nie pierwszy raz – wspiera nas. Czujemy to. Za jego poradą i naszymi żołądkami idziemy się pouzupełniać do Markowych. Chwila przerwy i o 10 ruszamy. Czujemy wsparcie, bo Amelka też pisze. Chciałaby być z nami. Ja też bym chciała – ale to by była ekipa! Robert już w trasie. Jest niesamowity, Swoją rowerową krową endurową jedzie do nas z Myślenic. By nam towarzyszyć. Nie zamierza pomagać inaczej niż towarzystwem i oprawą zdjęciową. Jak bez wsparcia to bez wsparcia! Ale to towarzystwo teraz najważniejsze. Plecaków już nie czuć. Nogi lecą same. Tuż za Mądralową skręcam kostkę. Prawą. To mój kolejny dramat. Jak mówiłam – drama queen – od śmiechu po łzy. Teraz śmiech przez łzy, bo nie wierzę. Tak blisko, a tak daleko! Smarowanie wszystkim co się da, opaska na nogę, leki przeciwbólowe, kij w rękę i idziemy. Robert jest już na szlaku, ale mija się z nami, potem na zjeździe omija szlak, musi wracać i dogania nas dopiero na przełęczy Glinne – utyrany lekko też, bo ganiał rowerem po szlaku, a to przecież płaskie nie jest. Przerwa. Dajemy stopom odpocząć. Jemy co się da, a dużo tego nie mamy.
fot. Robert Zabel |
fot. Robert Zabel |
fot. Robert Zabel |
fot. Robert Zabel |
Dzień 10. Ostatni.
3:00. Pobudka. Pełen rytuał
przedstartowy. Maści, żele, opaski, leki, elektrolity, śniadanie, herbata,
kijek. 4:00. Czas zaklinania ciała. Nie czuję obecnie kostki prawej. Czuję odparzenia.
Wiem, że dziś potrzebuję bardzo wsparcia. Podobno 68 km do końca. Tatry nas
witają, wita nas Babia Góra. Ruszamy. Po kamieniach. W dół. Trzeba być bardzo uważnym. Pierwszy etap – do Węgierskiej Górki. Znajomych mi bardzo terenów.
Widzimy po drodze jak nad Węgierską zbierają się chmury. Będzie padać. Jakiś
strach się we mnie pojawia. Boję się Baraniej. Nie wiem zupełnie czemu. Chyba
po mnie widać. W Węgierskiej przystanek na kawę i ciacho. Sernik. Robert nas tu
zostawia, bo nie ma sensu targać roweru przez Baranią, zwłaszcza, że teraz pada
i nie wiemy co nas u góry czeka. Umawiamy się na Kubalonce na obiad. A my z
Kasią ruszamy. Na Magurkę Radziechowską. Wejdziemy na trasę moich treningów i
przejdziemy przez Glinne – tutaj spędziliśmy Sylwestra w tym roku karmiąc górę.
Powinna być dla nas łaskawa. Po drodze znika deszcz, wychodzi słońce, robi się
gorąco. Moczymy czapki w strumieniu – to będzie ironia lekka. Przebijamy się przez
Glinne, dochodzimy do Hali Radziechowskiej – tutaj wbiegam z Przybędzy, gdy
lecę trening na Skrzyczne. I tutaj już widzimy jak Barania Góra naciąga na
siebie pokrywę chmur, jak nas straszy, jak zaciąga deszczem. Kurtki na siebie i
lecimy. A deszcz nie rozkręca się powoli, deszcz leci nagle jakby Barania
chciała nas spłukać. Wchodzimy w chmurę. Jesteśmy prawie od razu całe mokre.
Ale po drodze spotykamy dwójkę chłopaków, którzy dopiero co szlak rozpoczęli.
Miłe spotkanie w środku armageddonu. Nie ma co się ślimaczyć – im szybciej
przelecimy przez nasz dzisiejszy najwyższy punkt, tym lepiej. Jesteśmy całe
mokre, jest nam bardzo zimno. Marzenie? Przysłop! Kierujemy się tam ile sił w
nogach. Pit stop. Przebranie zupełne. Herbata. Ciepłe ciasto. Regeneracja
akumulatorów. Kupujemy peleryny przeciwdeszczowe, by przywrócić sobie ciepłotę ciała.
Za Przysłopiem, gdy odzyskam zasięg zadzwonię do Roberta. I pojawi się
nieporozumienie, które utrudni mi dalszą drogę. Zwykła głupota, ale próbuję
oddać na jakim wyczerpaniu jest już mój organizm. Tuż za schroniskiem, my
ubrane jak bałwanki, musimy się rozbierać, bo słońce wychodzi zza chmur i
postanawia nam popalić. I lecimy na Kubalonkę. Na Baraniej miałam serce na
ramieniu. Burzy nie było słychać, ale to w końcu góry. Nigdy nie wiadomo co i
jak. I chcę być już na tej Kubalonce, chcę się przytulić. Kasia jest twarda. A
ja, mimo, że wiem, że dam radę, mimo, że jestem mocna i wytrzymała, to pozwalam
sobie na emocje. Pozwalam na ich wybuchy dokładniej :D Bo to 500 km , bo to nie jest
popołudniowy spacerek, bo to nie jest zwykła wyprawa w góry. To jest w sumie
już teraz praca. Tak daleko zaszłyśmy, że trzeba się szarpnąć i dokończyć. Na
Kubalonce wpadam w ryk. Chyba zmęczenie i emocje muszą zostać wypłukane. Ale
jakoś tak też siada mi nastrój. Do przełęczy pod Czantorią będę ciągnąć w
trybie – nogi idą same.
Jem na Kubalonce rybę, która zupełnie w tym momencie
nie ma dla mnie smaku, a Kasia swoje wymarzone frytki z ketchupem. Trochę się
suszymy, dajemy nogom odpocząć. Mnie już strasznie ciągnie lewa stopa. Muszę co
jakiś czas dać jej ulgę. I wbijamy na Stożek. Robert z nami ciągnie już teraz
do końca swoją krowę. Tzn. pod górę musi ją wprowadzać, ale potem po kamieniach
śmiga. I teraz jakoś leci. Z jednym przystankiem na smarowanie na Stożku.
Założenie było takie, by na Czantorii znaleźć się o 20.
Robert zakłada 21, a ja między 19:30, a
20:00. Wrzucamy 6 bieg. Po drodze nastrój się poprawia. To bardzo ważne.
Chociaż i tak Kasia całość dziś prowadzi. Aż do Ustronia, bo w Ustroniu ja
przejmę pałeczkę. Tak jakoś nam się ułożyło, że ja mam syndrom mety – ciągnie
mnie zawsze – więc ja też ciągnę. I obie jesteśmy w czymś innym mocne – Kasi
domeną są zbiegi, a moją podejścia. Dzieliłyśmy się tak. I lecimy na Czantorię.
Robert dodatkowo ma 18 kg do wtargania na górę. Masakra! I Czantorię zdobywamy o
19:45! Idealnie. Bo przed nami bardzo strome zejście, które chciałam robić za
jasności. Chwila przerwy znów na naoliwienie zawiasów, przekąskę i można
śmigać. Strasznie ostro w dół. Na 2
km tracimy 600
m . Ciężko. A za nami GSB się burzy. Jak tak można? Że
niby naprawdę dziś mamy ukończyć? Tuż u stóp Czantorii rozpętało się piekło.
Ulewa + burza. Armageddon. 8 km do końca. Uciekliśmy na
przystanek. I zaczęła się rozkmina co dalej? Parę scenariuszy, z których tylko
i wyłącznie mi jeden pasował. Obudziła się u mnie niesamowita wola walki.
Przeczekać burzę i zrobić do końca. Wziąć taksówkę i pojechać na nocleg. A –
mieliśmy problem z noclegiem, bo nasza rezerwacja przez przesunięcie przepadła.
Kasia zadzwoniła do SchroniskaWiecha. Mieliśmy iść spać i ruszyć rano, by przed 7:51 dokończyć – tak
kończył się dzień 9. By zmieścić się w tych 10 dniach. A ja miałam w głowie –
dokończyć! I zamierzałam to przeforsować. Bo już miałam dość GSB. Bo chciałam
iść spać z myślą, że nie muszę się wcześnie rano budzić. Bo to była jedyna
opcja. Przestawało powoli padać, a burza odeszła. W okolicach 21:45 ruszyliśmy
z zamiarem wejścia na Równicę. Tam jest schronisko. I decyzją u góry co dalej –
czy zostajemy? Czy schodzimy? Ja wrzuciłam chyba 10 bieg. Mogłabym biec. Mimo 62 km w nogach, mimo bólu w
lewej stopie. I już w górę wiedziałam, że ukończymy. Chyba siłą woli udało mi
się przelać na Kasię i Roberta ten pomysł.
Gdy od Kasi usłyszałam, że nie ma
innej opcji, że ona też ma dość i chce skończyć, że pan w Wiesze zaczeka, byłam
szczęśliwa. I po ciemku ruszyliśmy z Równicy w dół. Ja z telefonem w ręku, bo
czołówka odmówiła współpracy. Po kamieniach, po stromym, ale całe szczęście
szerokim i dobrze oznakowanym zejściu. Po mokrym podłożu, po deszczu, po 66 km
w nogach, po 9 dniach trasy, po całej masie emocji za nami. Zeszliśmy po drodze
spoglądając na nocny, oświetlony Ustroń.
Meta ciągnęła. Gdzieś jeszcze w tle
zabuczał GSB, zły, że zostanie pokonany. Gdzieś tam walnął błyskawicą, spuścił
na nas już na dole trochę wody, zaburczał, zagrzmiał i się schował, gdy o 23:54
dotarliśmy pod znak naszego końca. 9 dni 16 godzin i 3 minuty walki. 9 dni 16
godzin i 3 minuty magii, trasy, słońca, deszczu, odparzeń, bólu, piękna, ciszy,
przyrody, wysiłku, łez, potu. 9 dni 16 godzin i 3 minuty spełniania marzeń.
Koniec.
fot. Robert Zabel |
fot. Robert Zabel |
fot. Robert Zabel |
fot. Robert Zabel |
fot. Robert Zabel |
fot. Robert Zabel |
fot. Robert Zabel |
fot. Robert Zabel |
fot. Robert Zabel |
Po.
Co ja sobie myślałam
rozpoczynając to wyzwanie? Mam wrażenie, że czasem mój zdrowy rozsądek zostaje
skopany i ukrywa się potem gdzieś w zawirowaniach mojego umysłu. Stopy
dogorywają, ale mają się coraz lepiej.
Wróciło0,5 kg mnie mniej – na rzecz
mięśni. Paznokcie ze stóp uciekają, ale reszta się trzyma i ma się dobrze.
Odpoczywam. Czy zrobiłabym to jeszcze raz wiedząc, że będzie boleć? Wiedziałam
to na starcie. Tak – zrobiłabym, tak – walczyłbym. To chyba mój najlepszy
urlop. Z wariatką Kasią, z niezastąpionym Robertem, z fantastycznymi ludźmi
spotkanymi na trasie, z przyjaciółmi poznanymi w Krakowie już (czy tak Was mogę
nazwać? J).
Z całą masą lekcji, z poznawaniem swoich możliwości, z przeginaniem i
przeciąganiem granicy. Może 9 dni i te 16 godzin to nie jest mega wyczyn, da
się kobieco szybciej, ale dla mnie to jest sukces, mimo, że wykonany plan
minimum. Dla mnie to i magia, i ogień, i moc. I siła gór.
Wróciło
Dzień /
trasa
|
Km (dzień)
|
Km (suma)
|
Czas ruchu
(dzień)
|
Czas ruchu
(suma)
|
Przewyższenia
+/-
|
Przewyższenia
suma +/-
|
1. Wołosate – Cisna (Pod Honem)
|
65.74
|
65.74
|
15h
|
15h
|
3463/3393
|
3463/3393
|
2. Pod Honem – Puławy Górne
|
59.18
|
124.92
|
13h
|
28h
|
2215/1984
|
5678/5377
|
3. Puławy Górne – Pod Chyrową
|
39.42
|
164.34
|
11h
|
39h
|
1450/1487
|
7128/6864
|
4. Pod Chyrową – U Zosi (Zdynia)
|
49.23
|
213.57
|
12h
|
52h
|
1869/1839
|
8997/8703
|
5. Zdynia – U Cyrla
|
61.35
|
274.92
|
15h
|
67h
|
2344/2718
|
11341/11421
|
6. U Cyrla – Turbacz
|
64.54
|
339.46
|
16h
|
83h
|
2794/3232
|
14135/14653
|
7. Turbacz
|
-
|
339.46
|
-
|
83h
|
-
|
14135/14653
|
8. Turbacz – Hala Krupowa
|
48.64
|
388.1
|
12h
|
95h
|
1529/1375
|
15664/16028
|
9. Hala Krupowa – Hala Rysianka
|
49.94
|
438.04
|
14h
|
110h
|
2575/2694
|
18239/18722
|
10. Hala Rysianka – Ustroń PKP
|
70.85
|
508.89
|
19h
|
129h
|
2571/2448
|
20810/21170
|
Przepis na kulki mocy.
Składniki: orzechy nerkowaca,
orzechy ziemne, orzechy brazylijskie, migdały, płatki gryczane, daktyle,
morele, żurawina, olej kokosowy, miód, cynamon. Wykonanie: zmielić na proszek
wszystkie orzechy i płatki. Namoczyć wcześniej daktyle – ale tak by były na
płasko i lekko przykryte. Dodać do proszku. Dodać łyżkę miodu, łyżkę oleju
kokosowego, daktyle z wodą, pokrojone drobniutko morele, żurawinę, cynamon.
Ugnieść na gładziutką masę. Uformować kulki wielkości orzecha włoskiego. Do
lodówki na 30 min. Obtoczyć w maku, płatkach migdałowych. Zapakować w sreberko J