sobota, 16 lipca 2016

9 dni 16 godzin i 3 minuty.

Główny Szlak Beskidzki. [GALERIA]

Ciężko jest napisać relację, gdy człowiek cały czas siedzi myślami w górach i nie umie oddać tych wszystkich emocji, które nim targały. Chciałoby się wszystko z siebie wyrzucić od razu – tak by było łatwiej. I porady, i przemyślenia, i te wszystkie godziny spędzona w trasie. I spróbować oddać jaki to naprawdę był wysiłek. Jak to jest pokonać 508 km w niecałe 10 dni, z przewyższeniami +/-21 tys. m.

fot. Robert Zabel
fot. Robert Zabel
Buty, jak przerzute przez psa, leżą i śmierdzą... Codzienni towarzysze. Codzienny poranny rytuał smarowania stóp Sudocremem, oklejania Compeedami, wcierania maści przeciwzapalnej i wręcz niebotycznych ilości chłodzącej maści końskiej, by potem stopa wylądowała w skarpecie (pranej żelem pod prysznic), a następnie, wręcz z grymasem (tak sobie to wyobrażałam), w bucie… W bucie, który jeśli był suchy to było super. W bucie, który śmierdział. W bucie, który, jak coś mu się nie podobało, potrafił katować. Wzięłam ze sobą wypróbowane Salomony Wingsy. Błąd? Brak drugiej pary wkładek... Mokre wkładki, które po pierwszym dniu ślizgały się w bucie, załatwiły na start prawą kostkę z tyłu – zrobił się siniak, a z dnia na dzień coraz twardsza warstwa ciała. W Komańczy kupiłam nowe – ale takie zwykłe – innych nie było. Efekt? Lewa stopa zaprotestowała. Duży paluch i ścięgno od niego odchodzące zaczęło przy poruszaniu boleć i skrzypieć, gdy się palec próbowało podnieść do góry. Kolejna wymiana wkładek – Krynica – tam już sklep sportowy i od razu dwie pary – na wszelki wypadek. Nowe wkładki dały radę, chociaż musiałam je lekko przyciąć, bo były do trekkingów, a nie butów biegowych, co zaowocowało odparzeniami. Ale odparzenia dało się przeżyć – po prostu po rozruchu zaczynało się je ignorować.

fot. Robert Zabel
Heh. Nie wiem czy będę umiała to opisać. Chyba za dużo wszystkiego mi się w głowie kłębi. Stopy opuchnięte siedzą sobie właśnie w misce z lodem. Ciekawa rzecz, że mięśniowo nic nie boli. Ale stopy są biedne. Chyba wolałyby ode mnie dziś uciec.

fot. Robert Zabel
Jak to się zaczęło? Musiałabym się cofnąć 5 lat wstecz. Kiedyś byłam łazikiem górskim. Zanim zaczęłam biegać, bo tak szybciej ;), chodziłam. Te 5 lat temu było pierwsze, bardzo nieudane, podejście do GSB. Miało być 18-dniowe, z dużym plecakiem. Nie sprawdziło się. Szybka podróż w czasie. Już z Robertem. Rozmowa – można by kiedyś podejść do GSB. Ale brakowało impulsu. Impuls się pojawił w Myślenicach. Wyprawa na Kudłacze z moją siostrą, Kasią i Robertem. Nie wiem czemu rozmowa się tak potoczyła, ale Kasia wspomniała, że chciałaby kiedyś szlak zaliczyć, że w sumie to urlop w lipcu, to można by spróbować? W 14 dni chyba się zmieścimy? I od 14 dni poszło. A czemu nie szybciej? I tak doszło do planu 9-dniowego. Już wiemy, że te 16 h dłużej niż założenie. Że jeden dzień zaważył. Że nie da się oszukać organizmu. Że coś spaprałyśmy. I wiemy co. Ale poniżej 10 dni jest. A plany przecież były. A tak sobie przecież myślałyśmy – co to te 57 km dziennie? Damy radę. Pobiegamy sobie. A później przyszła pokora. I mimo, że biegam po górach, mimo, że lubię bardzo dystanse powyżej maratonu, mimo, że przemaszerowałam w życiu swoje, mimo, że trenuję, to rzeczywistość dopiero pokazuje, gdzie moje miejsce, ta pokora staje się towarzyszką. Niesamowicie dużo nauki wyniosłam z tej wyprawy. Niesamowicie wiele przeszłam z moim ciałem. Mam wrażenie, że to miesiąc był, a nie 10 dni. Czy powinnam przejść teraz do opisu po kolei? Dzień po dniu? Spróbuję, ale pewnie i tak będę skakać.

Dzień 0. Pakowanie. 

Jeszcze przed selekcją.
Z Kasią założyłyśmy, że zaufamy Robertowi jeśli chodzi o bagaż. Miałyśmy szlak zrobić bez wsparcia, więc wszystko co potrzebne trzeba było mieć ze sobą, z założeniem, ze najwyżej zbędnych rzeczy się pozbędziemy (tak też się stało), a niezbędne będziemy kupować (co również miało miejsce). Założenia założeniami, a rzeczywistość swoje. Gdybyśmy w pełni posłuchały Roberta to pewnie byłoby inaczej. Plecaki wyszły po 5kg. Bez wody. A co w nich? 4 pary majtek, 2 pary krótkich skarpet, 2 pary kompresów, 4 koszulki (tzn. 3 plus jedna na sobie), 2 pary krótkich spodenek (z tego jedna na sobie), 2 długie rękawy, kurtka przeciwdeszczowa, spodnie ¾, długie spodnie (Dobsomy – najlepsze <3), 3 staniki (jeden na sobie), strój kąpielowy – bikini takie malutkie, 2 buffy, rękawiczki, czapeczka z daszkiem, leki – podzielone na dwa plecaki – laremid, opokan, aspiryna, tabletki Isostara, maść przeciwbólowa, Sudocrem, mikro maść cynkowa, plastry bandaż, malutka apteczka (z nożyczkami i pęsetą), chusteczki nawilżane (takie do demakijażu, żeby łagodne były), kosmetyczka – malutka pasta, żel pod prysznic w małych opakowaniach, jeden mały szamponik, mały dezodorant, tusz do rzęs i kredki (to tylko tak, żeby czasem sobie humor poprawić – ogólnie w ogóle się nie malowałyśmy), mały krem Nivea, krem przeciwsłoneczny – filtr 50. Do tego bukłak, kamerka + kable do ładowania, powerbank, czołówka, folia NRC, telefon, mały zeszycik, dokumenty, saszetka mała – taki pas biodrowy, okulary przeciwsłoneczne i trochę jedzenia. Plus książeczka zrobiona własnoręcznie z przewyższeniami – na bazie mapa-turystyczna.pl (). Zrobiłam kulki mocy, które nas trzymały z 5 dni – małe, lekkie, a mega sycące. Na sam dół wrzucę przepis.

fot. Robert Zabel

Jak wypisuję te rzeczy to widzę ile tego jest. Co wyleciało po drodze? 2 koszulki, jedne krótkie spodnie, dezodorant, krem Nivea, strój, stanik. Co doszło na trasie? Wkładki! Dnia ostatniego folia przeciwdeszczowa – taka kupiona w schronisku, co nie oddycha, więc trzyma ciepło, skarpetki. Bagaż naprawdę musi być przemyślany. Teraz spakowałabym się w mały plecaczek – taki do 20l. Max 5 kg z wodą. Nie więcej. Stawy niestety to odczuły. Ale bez wsparcia nie wyobrażałyśmy sobie tego inaczej. Teraz już sobie wyobrażamy. A Robert powtarzał: za dużo… Ale człowiek musi się uczyć na własnych błędach… Inaczej nie da rady.


fot. Robert Zabel
Spakowane ruszyłyśmy (ruszyliśmy, bo na starcie będzie nam Robert towarzyszył) do Krakowa, by tam wbić się w autokar do Ustrzyk Górnych. W Ustrzykach nocleg w Kremenarosie. Piwo miodowe, by się powiodło ;) 

Dzień 1

fot. Robert Zabel
Ciężko mi się pisze dzień po dniu, ale jakiś porządek mieć muszę. W głowie skaczę od wydarzenia do wydarzenia. Taki chaos. Może lepiej byłoby codziennie pisać krótką relację? Ale nie dałoby chyba rady – każda minuta odpoczynku była ważna. Chociaż na starcie, takie kozaczki, wydawało nam się, że przecież znamy wysiłek i nie będzie ciężko. Ostatnie dni to było łapanie każdej minuty snu. Ale do ostatnich dni jeszcze daleko. Na razie siedzimy o 6:30 przed Kremenarosem i jemy śniadanie. Wafle ryżowe z tuńczykiem. Plus kawa załatwiona przez Kasię. Następnie łapiemy busik do Wołosatego, by dokładnie o 7:51 ruszyć na trasę. Za późno. Ale jeszcze wtedy tego nie wiemy. Trasa jak to trasa – Wołosate – Cisna. Z pasmem Tarnicy, dwoma Połoninami i Jasłem na koniec po drodze. Chociaż ten dzień łatwy nie jest. Na 8 km łapie nas deszcz, ulewa, z gradem.

fot. Robert Zabel
Zostajemy przemoczeni już na starcie. Bieszczady chcą nam pokazać, gdzie nasze miejsce. Taki znak – nie będzie łatwo. Chrzest bojowy – musicie być tego świadome. Ukryliśmy się w wiacie na przełęczy Bukowskiej, gdzie siedziała już grupka chłopaków. Tam przerwa. Grzanie się wzajemne i czekanie aż deszcz przejdzie. Potem ruszamy dalej. I to jedyne okienko pogodowe tego dnia – aż do Ustrzyk, bo później już tylko chmury i deszcz.

fot. Robert Zabel
Połonina Caryńska to … - nie będę się wyrażać, ale słowa mocne padają. Chmura, wiatr i deszcz. Mokrość. Zło. Wetlińska już milsza. A na Okrąglik wbijamy się po 19. I tak do Cisnej – do Bacówki pod Honem docieramy po 23, po 15 h trasy, 67 km, z czego dużo biegiem. Tak – tutaj jeszcze da się biegać. W Bacówce na nas czekają ♥. Dostajemy herbatę i jedzenie! Najlepiej! Nogi żyją, ale zmęczenie czuć. Wszystko mokre, więc przed snem rozwieszamy po całym pokoju co się da. I nadchodzi sen. Krótki, intensywny, niespokojny. 

Dzień 2

fot. Robert Zabel
5 rano. Nie da się spać. Człowiek zbyt podniecony chyba, zbyt zmęczony, adrenalina buzuje od wczoraj. Pakowanie. Robert dziś z nami nie rusza, bo odparzył sobie stopy, a chce w tym tygodniu jeszcze pobiegać na zawodach BnO Wawel Cup. Umawiamy się z nim w Puławach Górnych. Tzn. jeśli będzie mógł maszerować. Już po przełęczy Żebraka będziemy wiedzieć, że się z nim zobaczymy. Teraz się zbieramy. Jemy śniadanie i ruszamy w drogę. Jest dobrze. Przed nami 57 km. Dziś już wbijamy w Beskid Niski i żegnamy Bieszczady.

fot. Robert Zabel
 Pogoda ma być i jest. Nie za ciepło, ale słońce świeci, więc rzeczy obwieszona na plecakach wyschną. Można ruszać. Jedynie co – lewe kolano boli. To kolano, za którym robi mi się torbiel. W czwartek przed wyjazdem byłam u ortopedy – ściągnął torbiel, podał steryd. Teraz torbiel znów się zrobiła, do tego krwiak za kolanem. Chcę sprawdzić dziś w trasie to kolano, ale jak wbijamy się Wołosań to boli – tzn. ciągnie, nieprzyjemnie jest. Ciągnę bardziej nogę, bo podnosić zbytnio nie mogę. Tak będzie dziś do Komańczy, potem powoli zacznie się stabilizować i magicznie zniknie w dniach następnych, ale o tym później. Na razie boli. I wkładki mokre się przesuwają. To jest dramat. Wymieniam z Kasią jedną wkładkę – żebym mogła iść.

fot. Robert Zabel
Na Żebraku robimy przerwę. I kierujemy się do Komańczy. Po drodze parę historii – humory dopisują. Trasa piękna. Zaczepiamy ludzi na szlaku. A czemu to robimy? Bo mamy od Roberta zadanie – codziennie inne słowo – zagadki – mamy bez wsparcia Internetu dowiedzieć się co oznacza. Na początek było – czy motyle śpią? Potem anafora – ale to wiedziałyśmy. Teraz dostajemy bagdady. I tak wypytujemy ludzi. Chłopak jeden na trasie odpowiada: gdybym był motylem to bym spał J Nikt nie wie co to bagdady :D Dowiemy się później. Od Pani Zosi J Teraz do Komańczy. A szlak przed Komańczą to jakiś żart jest… Gubimy się na chwilkę, bo wcześniej padł żart – o patrz tu trzeba do lasu… I rzeczywiście trzeba było do lasu. Szlak wytyczał chyba ktoś wredny. Ale nic – jak trzeba to trzeba. W Komańczy obiad na przystanku… Tuńczyk jedzony bułką z puszki. Do tego obkład z warzyw nr 7 na kolano. Warzywa mrożone to patent sprzed Biegu Rzeźnika 2 lata temu. Działa! Gdy trzeba na trasie zmrozić sobie coś to najlepsze rozwiązanie. I ruszamy w Beskid Niski, który okaże się być naprawdę dziki. Gubimy już tego dnia dwa razy szlak. Raz w polu, w chaszczach. Przedzieramy się przez puszczę, dzikość, jeżyny, pokrzywy. Aż dziw, że podczas wyprawy tylko raz z siebie kleszcza wyciągałam.  Kasi coś robi się z kostką – później będziemy wiedzieć, że to od butów. Musi buty ściągać. Czasem leci na bosaka. Tak walczy. A mi kolano przestaje dawać się we znaki. Jest torbiel, jest siniak, ale przestaje ciągnąć. Do Puław docieramy po 21. Zmęczone bardzo. Kasia z obolałą kostką. Ja z chrzęszczącym lewym paluchem – nie mogę go podnieść. Głodne. Zmęczone. Ale wiemy, że Robert na nas czeka. To bardzo ważne, gdy ktoś czeka. A – tu zegarek mój (Suunto Ambit 2) mi się buntuje – nadpisuje dzień pierwszy, bo za dużo. Za mała pamięć. Od jutra zmienię na interwał 10s i dokładność mniejszą GPSa. 59km, 13h. Sen.

Dzień 3. Puławy – Chyrowa. 

Ruszamy zdecydowanie wcześniej, bo o 7:00. Z Robertem idziemy do Rymanowa, Kasia cierpi. Kostka jej bardzo dokucza. Mi zza kolana znika torbiel – dziwne. Jest teraz tylko siniak. I nie ciągnie. Ale mam od rana zjazd. Pierwszy raz myślę, że się nie uda. Idę w milczeniu przez 5 km. A Kasia biedna walczy. W Rymanowie spokojnie z 1h przerwy. Apteka i wszystkie leki, by ratować Kasi kostkę. Do tego porządne jedzenie - kolejne warzywa – tym razem na kostkę. Robert nas tutaj opuszcza – mi się łza w oku kręci – pierwsza na tej trasie – a łez trochę będzie.

To nie będzie dobry dzień. Mamy dziś dotrzeć do Kąt – do pani Marii, ale decydujemy się skrócić, by Kasia bardziej się nie uszkodziła. W Chyrowej dziś kończymy – agroturystyka Pod Chyrową. 39km, 11h. Kasia przeszła dziś bardzo dużo – w sensie bólu. A ja odkrywam, muszę o tym napisać, że dostałam okres. Jak to? Niemożliwe. A jednak. Dodatkowa atrakcja na trasę… Takie kobiece to. Zdecydowanie nie jest to ułatwienie…. Pod Chyrową jedzenie podaj nam LudmiraMelicherova – olimpijka w maratonie. Opowiada całą masę historii. Łącznie z tym jak zajechała ostatnio rowerek stacjonarny, bo przecież nie będzie na nim wolno jeździć. Przesympatyczne spotkanie. Wieczorem faszerujemy Kasię i stosujemy na jej nogę Voodoo pani Ludmiry. Owijamy posmarowaną nogę mokrą zimną szmatą, workiem plastikowym, szmatą znów i bandażem. Po drodze Kasia zdecydowała, że jeśli to nie da rady to ja mam ruszać dalej, a ona będzie mnie wspierać. Ale liczymy, że ruszy, że voodoo zadziała, że noga zaklęta zostanie do współpracy. Jak się później okaże to wina butów. Noga w nich nie chce współpracować. Czeka mnie 70 km samotnej wędrówki. Aż i tylko. 

Dzień 4. 

Ruszamy do Kąt. Taki plan wpierw, by wypróbować Kasi kostkę. A po drodze błoto, krzaki, błoto, mokro, błoto, zgubienie szlaku, jeszcze więcej krzaków. Kasi kostka się buntuje na dobre i Kasia podejmuje bardzo trudną decyzje, że w Kątach na trochę schodzi z trasy. Ja mam iść dalej. Ona da kostce chwilę. Wiemy, że to dobra decyzja, bo później po zakupie nowych butów Kasia jak nowa wróciła już do końca trasy. Chociaż biedna doświadczyła GSB w pełni, ale o tym później. Na razie schodzimy na śniadanie do Kąt, gdzie już wiemy z telefonicznej konsultacji z Robertem, że jest sklep. Pod sklepem śniadamy. Dołącza się do nas trójka chłopaków, którzy robią szlak w drugą stronę. Ale na mega ciężko – ze wszystkim. Bardzo sympatyczne spotkanie. Zostawiam im emaila, żeby później się skontaktowali jak poszło. Szablują o 10 rano szampana za moją dalszą drogę. Pełen chill. Zostawiamy Kasię. Boję się. Taki lęk na chwilę mnie ogarnia. Nie mogę się dodzwonić do Roberta czy to dobra decyzja, żebym szła sama. Kasia ma do Zdyni dotrzeć stopem/autobusami. Ona też chce jeszcze mieć przygodę. Nie wiemy w tym momencie jak dalej wszystko będzie wyglądało. Ruszam. Udaje mi się dodzwonić. I wiem, że dobrze robię. Chociaż czeka teraz mnie 38 km samotnego szlaku. Na starcie spotykam 3 osoby, a potem, aż do Zdyni nikogo. Jedynie jacyś ludzie w Bartnem. Magurski Park Narodowy, pomimo, że tak naprawdę ładny, męczy. Gdy nie ma widoków, gdy nie ma ludzi, gdy się idzie samemu. Gadam do kamerki, bo mi brakuje ludzi. Szlak tutaj nie jest zbyt atrakcyjny. Magurski Park Rozrywki. Tak nazwany później. Za Bartnem, gdzie jem żurek, wyciągam krzyżówki – tak wygląda tutaj szlak, że muszę sobie go jakoś urozmaicić. Trochę dziś biegam. Tzn. bardziej truchtam, ale to mimo wszystko inny ruch niż chodzenie. Przeciążam sobie lewe zgięcie stopy, które już do samego końca będzie się za mną ciągnąć. Prawy tył stopy, o którym wspominałam wcześniej boli cały czas – zrobił się siniak. Do tej pory, jak to piszę, z tyłu boli i jest lekko opuchnięte. Nauczyłam się ignorować rzeczy, które wiem, że nie zrobią mi aż takiej krzywdy. Nie jest to w stawie, nie jest to ból patologiczny – zmęczeniowy, otarciowy, ale nie kontuzyjny. Docieram do Zdyni o 19. Prawie 50 km w nogach, 12,5h w trasie. Kasia na mnie czeka. Zdążyłam się stęsknić! Nocleg mamy U Zosi. Magiczne miejsce. Fajni ludzie. Niesamowite jedzenie – wszystko lokalne – sery, pomidory, szynka. Pani Zosia daje nam żywokostu, którym mamy sobie obłożyć nogi. Kolejne voodoo dzisiaj. Na Kasi kostkę i moje zgięcie stopy. Pomaga. Albo to takie placebo – ale nawet jeśli to działa. Jutro ruszam dalej sama – aż do Krynicy, gdzie Kasia będzie próbowała dołączyć. 

Dzień 5

Z dnia na dzień coraz wcześniej wstajemy i coraz wcześniej ruszamy. Kasia ma busa o 6:05, ale wsadzamy ją do jakiegoś pana, który się zatrzymał. A ja ruszam w trasę. Słonko świeci, na szlaku nikogo. Gdy docieram do Regietowa to jeszcze wszyscy śpią. I tutaj tabliczka 222 km za mną, 296 przede mną. Za Regietowem wbijam się na Kozie Żebro. Słyszałam, że ciężko, że ostre podejście. W sumie chyba tak, ale po tylu dniach człowiek nie zwraca uwagi. Chociaż ja zwracam na zejścia. Podejście zawsze lubiłam, jestem chyba w nich mocna. Nie obciążają mnie tak bardzo jak drogi w dół. Potem Hańczowa i strasznie długa, nudna droga przez Ropki do Krynicy.

Fragmentami tutaj biegnę, żeby było szybciej. Spotykam w krzakach dwie panie, które idą w drugą stronę – dla mnie pierwsi ludzie tego dnia, dla nich pierwszy człowiek od dwóch dni. Tutaj miejscami szlak idzie kretyńsko strasznie – przez jakieś pola, przez pastuchy, przez ogrodzone obszary – to w okolicy Mochnaczki Niżnej. Za tym całym bajzlem wbicie się na Huzary. Tutaj szczęśliwa witam Beskid Sądecki.



Beskid Niski zostaje pożegnany. Nie chcę, żeby został źle odebrany – to piękne tereny, wspaniali ludzie po drodze, dzikość, brak zasięgu, spowolniony czas. Jedynie szlak czerwony zaniedbany, zapomniany. A gdy się tak samemu leci to brakuje jednak widoków. Ale same tereny warte odwiedzenia – by choć na chwilę uciec od zgiełku – tutaj można się wyciszyć. Z Huzarów spadam do Krynicy, a tam już Kasia czeka! Z planem zakupu nowych butów i próbą ruszenia dalej. Jemy, zaopatrujemy się w co trzeba i ruszamy do sklepu sportowego – ja po nowe wkładki, a Kasia dokonuje zakupu butów. Mi też już by nowe się przydały, ale się nie decyduje. I atak na Jaworzynę Krynicką, gdzie pierwszy raz witają nas Tatry! Magia. Kasia może iść!! Już od tej pory wraca do mnie na dobre (poza małym fragmencikiem za Jordanowem), ale wraca! Bez niej ostatni dzień byłby chyba niemożliwy. Lecimy do Cyrla. Jest super. Czuję się jak nowo narodzona. Na Hali Łabowskiej zostajemy zaczepione przez pana o 19:00, który twierdzi, że chyba jesteśmy nienormalne, że chcemy do Cyrla – przecież to tak daleko, ale jeśli mamy czołówki to możemy iść. Na nocleg docieramy o 21. Czołówki zdecydowanie niepotrzebne. Pełne optymizmu idziemy spać po 61 km, 15h trasy. Nie wiemy, że dzień następny nas przetrzepie.

Dzień 6. Cyrla – Turbacz

Trasa do Krościenka jest bardzo przyjemna. Rytro pięknie wygląda rano. A ruszamy dziś 5:45, więc w Rytrze jesteśmy bardzo wcześnie. Szybko nam udaje się osiągnąć Radziejową i później Przehybę. W Przehybie Kasia wlewa sobie wodę do plecaka :D Taka niespodzianka. Tutaj już po drodze mijamy ludzi, już nie jest dziko, już nie jest strasznie. Gdzieś 5 km od Krościenka robimy się niesamowicie głodne. Nie wiem czemu, ale zapominamy o Dzwonkówce, która wyrasta przed nami, gdy my już na pełnym głodzie lecimy. A zejście jest masakrą. Tutaj zbiegamy, co okaże się później zabójcze dla mojej lewej stopy. W Krościenku ledwo mogę chodzić. Dramat! Oczywiście kolejne warzywa na stopę wjeżdżają. Wyglądamy trochę jak bezdomne w knajpie, gdy rozładowujemy się, obkładamy warzywami i smarujemy, jedząc w tle. Zakupy zrobiłyśmy za duże. To nas zabije przed Turbaczem. Za dużo tych rzeczy, za ciężko. Cieszę się na podejście na Lubań. Leki przeciwbólowe, przeciwzapalne, maść, chłodzenie i ruszamy. Tutaj pierwszy dramat i łzy. Jestem taka emocjonalna – od prawej do lewej – od łez po śmiech, pełen wachlarz. Dzwonię do Roberta i mu płaczę w słuchawkę. Że nie dam rady. Że boli. Że mam dość. Ale idziemy. Kasi noga coraz lepiej. Zmiana butów to był strzał w dziesiątkę. Tuż przed przełęczą Bukowską na 30 minut dołącza do nas Paweł, który zabierze część rzeczy. Wyrzucamy u niego niepotrzebności wszelakie. A Paweł chwilę niesie nam plecaki. Czy to oszustwo? Czy to wsparcie? Te 30 minut w kontekście całego szlaku? Stawy leciutko odpoczywają. Jutro zapłacimy w sumie cenę za tę niewielką pomoc. Oddamy za to jeden dzień. Żegnamy się o 20 i wbijamy z Kasią na Turbacz, by o 22 dotrzeć do schroniska. Już na końcówce mam zjazd. Kolejny płacz. Dzwonię do Roberta i ryczę w słuchawkę. Aż jeden pan w schronisku interesuje się czy wszystko ok. Nic tutaj nie jest ok. Ani ciało, ani głowa nie współpracują. 65 km w nogach, 16h trasy. Rozsypuję się na kawałki. Mam wrażenie, że to koniec, że nie dam rady, że jestem słaba. Że jestem taka malutka. Idziemy spać. W nocy budzi mnie potworny ból kolan. Lewe kolano na przeproście strasznie boli pod rzepką. Masakra! Śpię bardzo niespokojnie. Śnię o trasie. Bolą stopy, boli lewe zgięcie, boli lewe kolano. Rano już wiem, że nigdzie dalej nie pójdę.  Decydujemy o przerwie, bo Kasia chyba też czuje, że potrzeba jej tego jednego dnia.

Dzień 7. Turbacz. Pit stop. 

Przeżywam teraz masakrę emocjonalną. Celowałyśmy w 9 dni. Teraz wiemy, że nie da rady. Nie wiem czy w ogóle dam radę zrobić cokolwiek. Czy nie zejdziemy jutro do Rabki i nie wrócimy po prostu. 2/3 trasy w 6 dni to już jakiś wynik jest. Zadzwaniam Roberta na śmierć chyba. Co i rusz płaczę. Przeżywam to strasznie. Wewnętrzny dramat. Nie mogę chodzić. Kolano boli. Boję się, że nie dość, że nie ukończę to mogę się pożegnać z bieganiem w tym roku. Nie umiem tego oddać co tam się działo. Organizm po prostu się zbuntował. Kasia prawie cały dzień przesypia. Jej organizm też się zbuntował. Zsynchronizowały się razem, by wymusić na nas przerwę. Nie chciały się ruszyć. Powiedziały: dość! Przyjeżdża do nas kolega Kasi Marek, by z nami poprzebywać. Potrzebujemy innych ludzi. A wieczorem Amelka z Michałem – ratunek psychiczny. Bez nich byłoby naprawdę o niebo trudniej. Dostajemy Compeedy i Voltaren – takie prezenty są na wagę złota obecnie. Ja w końcu jem normalny obiad jakiś.

Ziemniaki z jajkiem sadzonym. Nie pamiętam, by kiedyś wcześniej coś tak mi smakowało. A na śniadanie szarlotka z żurawiną. Mogę sobie pozwolić. Czuję się powoli jak wielki jamochłon. Podobno widać po mnie, że schudłam, ale tego nie czuję. Okaże się później, że wagowo nic się nie zmieniło, ale się umięśniłam. Decydujemy z Kasią, że ruszamy dnia następnego bardzo rano, żeby sprawdzić organizmy – jak nie zadziałają to w Rabce zdecydujemy co dalej. Ale ja po cichu wiem, że ruszymy dalej. Nie złożyłyśmy jeszcze broni. Chociaż w tym momencie nie mogę chodzić. Wypijam na Turbaczu nawet piwo, co nie jest u mnie częstą praktyką. Sen o 22, by o 4:45 wstać. Marek zostaje z nami. Odprowadzi nas jutro do Starych Wierchów. Amelka i Michał wracają. Jestem przeszczęśliwa. Że przyjechali.

Dzień 8.

5:30 - ruszamy. Przed nami albo szybki powrót do domu, albo długa droga do Markowych Szczawin. Miałyśmy dotrzeć tam wczoraj. Zapomniałyśmy zadzwonić, że nie dotrzemy… Nie wiemy jeszcze, że dziś też tam nie dotrzemy. Idzie się dobrze jak na to jak nasze organizmy wczoraj wyglądały. Chociaż Kasia się zatruła czymś. Będzie cierpieć przez 2 dni. GSB jej nie lubi zdecydowanie. Marek nas żegna w Starych Wierchach. A my kierujemy się w milczeniu na Rabkę. Nauczyłyśmy się ze sobą milczeć. To jest dobre. To jest ważne. Każda ma swoją walkę teraz. Po drodze zatrzymujemy się na herbatę na Maciejowej. Herbata z sokiem malinowym z widokiem na Tatry podbudowuje. Najlepsza herbata jaką piłam. Kasia też zadowolona. Docieramy szybko do Rabki. I decyzja, ze ruszamy dalej. Nie ma poddawania się, nie mazgajstwa, nie ma łez. Jest walka. Jest cel. Jest upór. Jest też gorąco. I dużo asfaltu. I nieoznakowany szlak przez pola. I przejście przez Zakopiankę. I dom tak niedaleko. I Robert w Jordanowie! Przyjechał do nas busem. Ma uszkodzone achillesy, kontuzja powróciła. Ale do nas przyjeżdża, by zjeść z nami obiad. A głód dokucza. Przynajmniej mi, bo Kasia walczy z zatruciem. Marzą mi się naleśniki z serem i bitą śmietaną. Ja? Bita śmietana??? I sernik! Takie proste marzenia. W Jordanowie udaje mi się spełnić oba. Kasia niestety nie ma tak różowo. Kolejna trudna decyzja – ja idę dalej, Kasia dojedzie, Robert się nią zajmie. Kolejny płacz na trasie – nie chcę Kasi zostawiać, boję się o nią. I w ryk. Robert odprowadza mnie do końca Jordanowa, a ja płaczę jak mała dziewczynka. Że nie chcę już, że nie dam rady, że chcę do domu. Ale idę. Wiem, że pójdę dalej. Wiem, że się nie poddam. Ale sobie płaczę. Decyzja taka, żeby dotrzeć do Hali Krupowej i zobaczyć co dalej. Idę znów sama. Przyspieszam, by mieć do za sobą. W sumie to lecę na ile mi nogi pozwalają bez biegania. Z Kasią i Robertem na linii. Kasia dociera do Zawoi i musi dotrzeć na Halę. Bo ja decyduję się tu zostać. Na miejscu jestem o 18. Jem pierogi z serem, cukrem i tłuszczem. Jestem tak przetrzepana, że wypijam ten tłuszcz z cukrem na końcu. 48,5 km, 12,5h trasy. Mam czas, by odpocząć. Kupuję jedzenie dla Kasi. Nic dziś nie jadła, a ja chcę, by ze mną dotarła już do końca. Na stopach porobiły się obtarcia już na Turbaczu. Teraz jest ich coraz więcej. Bolą. Ale nie tak jak zgięcie stopy. Tył prawej już nieodczuwalny. Najśmieszniejsze jest to, że mięśnie to chyba zadowolone są. Nic się nie odzywają. Robię przepierkę, bo jest grzejnik. Magia, gdy jest grzejnik. Wszystko do rana suche. Chyba wyprałam cały plecak. Dużo ze sobą nie mam, ale już brudne. Te same różowe spodenki 7 dzień na mnie. Potem stopy do wody. Dostałam od pani w schronisku miskę. Moczę w zimnej wodzie. Marzenie mam takie, by wejść do basenu i stać przy brzegu. Znacie tych ludzi co przychodzą na basen postać sobie przy brzegu? To będę ja podczas reszty tygodnia! Zaklepię sobie miejsce i codziennie będę się wychładzać. Takie marzenia. Idę spać, by złapać każdą minutę w oczekiwaniu na Kasię. Kasia spała na Turbaczu – ja jakoś nie mogłam. I teraz to odczuwam. Przed 21 Kasia dociera, szybciutko bardzo się ogarnia i śpimy. Sen przychodzi nagle. A za oknem zasypiają Tatry przy zachodzącym słońcu.

Dzień 9. Dzień przedostatni.

Chciałabym dziś dotrzeć do Węgierskiej Górki, żeby dnia ostatniego mieć mniej. Ale się nie da. Zaniedbamy dziś jedzenie co odbije się niestety na nas w trasie. Kasia czuje się lepiej. Już je! Aczkolwiek dzisiejszy dzień też przecierpi. Wiemy, że dziś dołączy na rowerze do nas Robert. Na start magiczny poranek. 5 rano. Tatry wybudzone. A my uderzamy na Policę, by potem stracić wysokość na Krowiarkach. A to wszystko na rozgrzewkę przed Babią Górą. Babia Góra to kapryśnica. Boję się jej. Czuć, że będzie dziś ciepło. Lecimy. Lecimy na Babią. Lecimy, bo w górę obecnie tempo nie różni się zbytnio od tego w dół. Na Hali Krupowej znacznik 5 h, a my po 3,5 h witamy szczyt.

Magia, ogień, piękno. Jest moc. Jest Babia. Jest horyzont. Jest wszystko. Jesteśmy same. Zero ludzi na szczycie. Godzina 8:30. Kochamy obecnie tę górę. Mimo tego, że próbuje nas zwiać w przepaść na zejściu. Dmie ile sił w wiatrach. A my chcemy śniadania. Dzwoni do nas Rafał, który GSB zaliczył w 150 h. To nie pierwszy raz – wspiera nas. Czujemy to. Za jego poradą i naszymi żołądkami idziemy się pouzupełniać do Markowych. Chwila przerwy i o 10 ruszamy. Czujemy wsparcie, bo Amelka też pisze. Chciałaby być z nami. Ja też bym chciała – ale to by była ekipa! Robert już w trasie. Jest niesamowity, Swoją rowerową krową endurową jedzie do nas z Myślenic. By nam towarzyszyć. Nie zamierza pomagać inaczej niż towarzystwem i oprawą zdjęciową. Jak bez wsparcia to bez wsparcia! Ale to towarzystwo teraz najważniejsze. Plecaków już nie czuć. Nogi lecą same. Tuż za Mądralową skręcam kostkę. Prawą. To mój kolejny dramat. Jak mówiłam – drama queen – od śmiechu po łzy. Teraz śmiech przez łzy, bo nie wierzę. Tak blisko, a tak daleko! Smarowanie wszystkim co się da, opaska na nogę, leki przeciwbólowe, kij w rękę i idziemy. Robert jest już na szlaku, ale mija się z nami, potem na zjeździe omija szlak, musi wracać i dogania nas dopiero na przełęczy Glinne – utyrany lekko też, bo ganiał rowerem po szlaku, a to przecież płaskie nie jest. Przerwa. Dajemy stopom odpocząć. Jemy co się da, a dużo tego nie mamy.

fot. Robert Zabel
fot. Robert Zabel
Przed nami droga na Halę Miziową. Podejścia takie straszne nie są. Gorsze są te kamloty po drodze. Ale tego się spodziewałyśmy. Wchodząc na Turbacz Robert powiedział, że mamy błogosławieństwo Maćka Więcka i że przed nami właśnie kamloty. Znam Beskid Żywiecki i Śląski. W Śląskim dużo biegałam, w Żywieckim jeździłam rowerem, ale wówczas te kamienie nie były takie straszne jak teraz. Teraz jest dramat, bo kostki przemęczone. Jedna przeciążona, druga skręcona. Aaa – mówiłam, ze będę skakać w czasie?

fot. Robert Zabel
Teraz mi się przypomniało, że Robert przed Turbaczem, poza Maćkiem, powiedział, że kumpel idzie z naprzeciwka szlakiem, i że Mończa urodziła  – to najlepsza wiadomość!
fot. Robert Zabel
Bardzo ciesząca. Takie rzeczy są ważne. Ale wracając do kamieni. Są. I męczą. A my głodne na maksa już. Wysyłamy w końcu Roberta do przodu, do schroniska na Hali Rysiance, bo tam zostajemy, by nam powiedział co tam mają. I przez telefon zamawiamy. Zupę pomidorową i pierogi ruskie. A na miejscu jeszcze herbatę. I ja trochę bigosu chcę. I śniadanie na rano. I pani jest przekochana – miała zamykać o 19, a przeciąga do 20. Bo my takie głodomory. I na rano zostawia nam zestaw śniadaniowy, i czajnik i herbaty. I mamy pokój z widokiem na Tatry. Bolą kostki, więc cały rytuał smarowanio-czarowanio-moczenia. O 20 śpimy, bo w nogach 50km i 14,5h. A Robert spędza czas z górami.

Dzień 10. Ostatni. 

fot. Robert Zabel

3:00. Pobudka. Pełen rytuał przedstartowy. Maści, żele, opaski, leki, elektrolity, śniadanie, herbata, kijek. 4:00. Czas zaklinania ciała. Nie czuję obecnie kostki prawej. Czuję odparzenia. Wiem, że dziś potrzebuję bardzo wsparcia. Podobno 68 km do końca. Tatry nas witają, wita nas Babia Góra. Ruszamy. Po kamieniach. W dół. Trzeba być bardzo uważnym. Pierwszy etap – do Węgierskiej Górki. Znajomych mi bardzo terenów.

fot. Robert Zabel
fot. Robert Zabel
Widzimy po drodze jak nad Węgierską zbierają się chmury. Będzie padać. Jakiś strach się we mnie pojawia. Boję się Baraniej. Nie wiem zupełnie czemu. Chyba po mnie widać. W Węgierskiej przystanek na kawę i ciacho. Sernik. Robert nas tu zostawia, bo nie ma sensu targać roweru przez Baranią, zwłaszcza, że teraz pada i nie wiemy co nas u góry czeka. Umawiamy się na Kubalonce na obiad. A my z Kasią ruszamy. Na Magurkę Radziechowską. Wejdziemy na trasę moich treningów i przejdziemy przez Glinne – tutaj spędziliśmy Sylwestra w tym roku karmiąc górę. Powinna być dla nas łaskawa. Po drodze znika deszcz, wychodzi słońce, robi się gorąco. Moczymy czapki w strumieniu – to będzie ironia lekka. Przebijamy się przez Glinne, dochodzimy do Hali Radziechowskiej – tutaj wbiegam z Przybędzy, gdy lecę trening na Skrzyczne. I tutaj już widzimy jak Barania Góra naciąga na siebie pokrywę chmur, jak nas straszy, jak zaciąga deszczem. Kurtki na siebie i lecimy. A deszcz nie rozkręca się powoli, deszcz leci nagle jakby Barania chciała nas spłukać. Wchodzimy w chmurę. Jesteśmy prawie od razu całe mokre. Ale po drodze spotykamy dwójkę chłopaków, którzy dopiero co szlak rozpoczęli.

fot. Robert Zabel
Miłe spotkanie w środku armageddonu. Nie ma co się ślimaczyć – im szybciej przelecimy przez nasz dzisiejszy najwyższy punkt, tym lepiej. Jesteśmy całe mokre, jest nam bardzo zimno. Marzenie? Przysłop! Kierujemy się tam ile sił w nogach. Pit stop. Przebranie zupełne. Herbata. Ciepłe ciasto. Regeneracja akumulatorów. Kupujemy peleryny przeciwdeszczowe, by przywrócić sobie ciepłotę ciała. Za Przysłopiem, gdy odzyskam zasięg zadzwonię do Roberta. I pojawi się nieporozumienie, które utrudni mi dalszą drogę. Zwykła głupota, ale próbuję oddać na jakim wyczerpaniu jest już mój organizm. Tuż za schroniskiem, my ubrane jak bałwanki, musimy się rozbierać, bo słońce wychodzi zza chmur i postanawia nam popalić. I lecimy na Kubalonkę. Na Baraniej miałam serce na ramieniu. Burzy nie było słychać, ale to w końcu góry. Nigdy nie wiadomo co i jak. I chcę być już na tej Kubalonce, chcę się przytulić. Kasia jest twarda. A ja, mimo, że wiem, że dam radę, mimo, że jestem mocna i wytrzymała, to pozwalam sobie na emocje. Pozwalam na ich wybuchy dokładniej :D Bo to 500 km, bo to nie jest popołudniowy spacerek, bo to nie jest zwykła wyprawa w góry. To jest w sumie już teraz praca. Tak daleko zaszłyśmy, że trzeba się szarpnąć i dokończyć. Na Kubalonce wpadam w ryk. Chyba zmęczenie i emocje muszą zostać wypłukane. Ale jakoś tak też siada mi nastrój. Do przełęczy pod Czantorią będę ciągnąć w trybie – nogi idą same.

fot. Robert Zabel
fot. Robert Zabel
Jem na Kubalonce rybę, która zupełnie w tym momencie nie ma dla mnie smaku, a Kasia swoje wymarzone frytki z ketchupem. Trochę się suszymy, dajemy nogom odpocząć. Mnie już strasznie ciągnie lewa stopa. Muszę co jakiś czas dać jej ulgę. I wbijamy na Stożek. Robert z nami ciągnie już teraz do końca swoją krowę. Tzn. pod górę musi ją wprowadzać, ale potem po kamieniach śmiga. I teraz jakoś leci. Z jednym przystankiem na smarowanie na Stożku. Założenie było takie, by na Czantorii znaleźć się o 20.

fot. Robert Zabel
fot. Robert Zabel
 Robert zakłada 21, a ja między 19:30, a 20:00. Wrzucamy 6 bieg. Po drodze nastrój się poprawia. To bardzo ważne. Chociaż i tak Kasia całość dziś prowadzi. Aż do Ustronia, bo w Ustroniu ja przejmę pałeczkę. Tak jakoś nam się ułożyło, że ja mam syndrom mety – ciągnie mnie zawsze – więc ja też ciągnę. I obie jesteśmy w czymś innym mocne – Kasi domeną są zbiegi, a moją podejścia. Dzieliłyśmy się tak. I lecimy na Czantorię. Robert dodatkowo ma 18 kg do wtargania na górę. Masakra! I Czantorię zdobywamy o 19:45! Idealnie. Bo przed nami bardzo strome zejście, które chciałam robić za jasności. Chwila przerwy znów na naoliwienie zawiasów, przekąskę i można śmigać. Strasznie ostro w dół. Na 2 km tracimy 600 m. Ciężko. A za nami GSB się burzy. Jak tak można? Że niby naprawdę dziś mamy ukończyć? Tuż u stóp Czantorii rozpętało się piekło. Ulewa + burza.  Armageddon. 8 km do końca. Uciekliśmy na przystanek. I zaczęła się rozkmina co dalej? Parę scenariuszy, z których tylko i wyłącznie mi jeden pasował. Obudziła się u mnie niesamowita wola walki. Przeczekać burzę i zrobić do końca. Wziąć taksówkę i pojechać na nocleg. A – mieliśmy problem z noclegiem, bo nasza rezerwacja przez przesunięcie przepadła. Kasia zadzwoniła do SchroniskaWiecha. Mieliśmy iść spać i ruszyć rano, by przed 7:51 dokończyć – tak kończył się dzień 9. By zmieścić się w tych 10 dniach. A ja miałam w głowie – dokończyć! I zamierzałam to przeforsować. Bo już miałam dość GSB. Bo chciałam iść spać z myślą, że nie muszę się wcześnie rano budzić. Bo to była jedyna opcja. Przestawało powoli padać, a burza odeszła. W okolicach 21:45 ruszyliśmy z zamiarem wejścia na Równicę. Tam jest schronisko. I decyzją u góry co dalej – czy zostajemy? Czy schodzimy? Ja wrzuciłam chyba 10 bieg. Mogłabym biec. Mimo 62 km w nogach, mimo bólu w lewej stopie. I już w górę wiedziałam, że ukończymy. Chyba siłą woli udało mi się przelać na Kasię i Roberta ten pomysł.

fot. Robert Zabel
Gdy od Kasi usłyszałam, że nie ma innej opcji, że ona też ma dość i chce skończyć, że pan w Wiesze zaczeka, byłam szczęśliwa. I po ciemku ruszyliśmy z Równicy w dół. Ja z telefonem w ręku, bo czołówka odmówiła współpracy. Po kamieniach, po stromym, ale całe szczęście szerokim i dobrze oznakowanym zejściu. Po mokrym podłożu, po deszczu, po 66 km w nogach, po 9 dniach trasy, po całej masie emocji za nami. Zeszliśmy po drodze spoglądając na nocny, oświetlony Ustroń.

fot. Robert Zabel
Meta ciągnęła. Gdzieś jeszcze w tle zabuczał GSB, zły, że zostanie pokonany. Gdzieś tam walnął błyskawicą, spuścił na nas już na dole trochę wody, zaburczał, zagrzmiał i się schował, gdy o 23:54 dotarliśmy pod znak naszego końca. 9 dni 16 godzin i 3 minuty walki. 9 dni 16 godzin i 3 minuty magii, trasy, słońca, deszczu, odparzeń, bólu, piękna, ciszy, przyrody, wysiłku, łez, potu. 9 dni 16 godzin i 3 minuty spełniania marzeń. Koniec.



Po.

Co ja sobie myślałam rozpoczynając to wyzwanie? Mam wrażenie, że czasem mój zdrowy rozsądek zostaje skopany i ukrywa się potem gdzieś w zawirowaniach mojego umysłu. Stopy dogorywają, ale mają się coraz lepiej.

Wróciło 0,5 kg mnie mniej – na rzecz mięśni. Paznokcie ze stóp uciekają, ale reszta się trzyma i ma się dobrze. Odpoczywam. Czy zrobiłabym to jeszcze raz wiedząc, że będzie boleć? Wiedziałam to na starcie. Tak – zrobiłabym, tak – walczyłbym. To chyba mój najlepszy urlop. Z wariatką Kasią, z niezastąpionym Robertem, z fantastycznymi ludźmi spotkanymi na trasie, z przyjaciółmi poznanymi w Krakowie już (czy tak Was mogę nazwać? J). Z całą masą lekcji, z poznawaniem swoich możliwości, z przeginaniem i przeciąganiem granicy. Może 9 dni i te 16 godzin to nie jest mega wyczyn, da się kobieco szybciej, ale dla mnie to jest sukces, mimo, że wykonany plan minimum. Dla mnie to i magia, i ogień, i moc. I siła gór.






Dzień / trasa
Km (dzień)
Km (suma)
Czas ruchu (dzień)
Czas ruchu (suma)
Przewyższenia +/-
Przewyższenia suma +/-
1. Wołosate – Cisna (Pod Honem)
65.74
65.74
15h 01’
15h 01’
3463/3393
3463/3393
2. Pod Honem – Puławy Górne
59.18
124.92
13h 14’
28h 15’
2215/1984
5678/5377
3. Puławy Górne – Pod Chyrową
39.42
164.34
11h 14’
39h 29’
1450/1487
7128/6864
4. Pod Chyrową – U Zosi (Zdynia)
49.23
213.57
12h 36’
52h 05’
1869/1839
8997/8703
5. Zdynia – U Cyrla
61.35
274.92
15h 03’
67h 08’
2344/2718
11341/11421
6. U Cyrla – Turbacz
64.54
339.46
16h 07’
83h 15’
2794/3232
14135/14653
7. Turbacz
-
339.46
-
83h 15’
-
14135/14653
8. Turbacz – Hala Krupowa
48.64
388.1
12h 34’
95h 49’
1529/1375
15664/16028
9. Hala Krupowa – Hala Rysianka
49.94
438.04
14h 23’
110h 12’
2575/2694
18239/18722
10. Hala Rysianka – Ustroń PKP
70.85
508.89
19h 33’
129h 45’
2571/2448
20810/21170


Przepis na kulki mocy.


Składniki: orzechy nerkowaca, orzechy ziemne, orzechy brazylijskie, migdały, płatki gryczane, daktyle, morele, żurawina, olej kokosowy, miód, cynamon. Wykonanie: zmielić na proszek wszystkie orzechy i płatki. Namoczyć wcześniej daktyle – ale tak by były na płasko i lekko przykryte. Dodać do proszku. Dodać łyżkę miodu, łyżkę oleju kokosowego, daktyle z wodą, pokrojone drobniutko morele, żurawinę, cynamon. Ugnieść na gładziutką masę. Uformować kulki wielkości orzecha włoskiego. Do lodówki na 30 min. Obtoczyć w maku, płatkach migdałowych. Zapakować w sreberko J

4 komentarze :

  1. Gratulacje.. Ja szukam chętnego... Andrzej

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może na FB w grupie Ultrarunning Polska np zapytać? :)

      Usuń
  2. witam. Gratulacje. Planuje główny szlak beskidzki na 2017 rok. Jednak nie cały. Chcemy iść z ekipą 4 osobową minusem będzie niesienie namiotów gdyż chcemy spać pod namiotami. Tak normalnie zakładam maksymalnie 30 km dziennie. Myślicie że to dobre założenie w końcu faceci będą z plecakami wyprawowymi po 60 l a nasze panie no niestety małe szczupłe małe i piękne sa wiec nie można będzie ich za bardzo obciążać. Jak myślicie założenie jest dobre??
    Ps wyprawa tak na 7-8 dni marszu

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam :) Dziękujemy :) Założenie jak najbardziej dobre, jeśli nie wstaniecie po prostu z kanapy i nie pójdziecie :) 30 km to nie jest zabójczy dystans, jeśli się go dobrze rozłoży, z odpowiednimi odpoczynkami, bo jednak plecak swoje robi - w sensie ciężar. Podstawowa moja rada to - jeśli w przyszłym roku - przyzwyczajajcie organizmy do wysiłku. Wszyscy. To powinno starczyć :) No i jednak starajcie się kilogramowo możliwie jak najmniej :)

      Usuń