czwartek, 24 września 2015

Z pamiętnika (ultra)maratończyka. Droga do Krynicy. Część czwarta.

##################################### MAJA #####################################


Jest środa, kilka dni po Krynicy. Piszę do przyjaciółki z Warszawy sms’a: lubię spędzać z nimi czas, z Kajką i Robim, chociaż mają nierówno pod kopułą. A może właśnie dlatego?

Prawda jest taka: jeżeli mam ochotę zrobić coś wymagającego fizycznie, jeżeli mam ochotę na ruch, działanie, akcję, to mogę uderzyć do nich i zawsze coś się zawiąże. Chęć u nich jest spora. Pewnie większa niż u innych, czasem może nawet zatrważająca.

Z Krynicą poszło gładko. Siedzieliśmy u mnie w Gdyni, na mieszkaniu z iście górskim widokiem na Witomino. 

Był grudzień zeszłego roku, jakoś chwilę po morsowaniu w morzu. Trwały rozkminy, gdzie w 2015 wybrać się na bieganie. W tym czasie planowałam połówkę (biegową) każdego miesiąca. Takie było noworoczne założenie. Z którego wyszło szydło z worka, bo kontuzja. Ale jeszcze wtedy świeżość nóg i umysłu. Opowiadają mi o Krynicy. Patrzę, że półmaraton po asfalcie, a trasa wiodąca przez góry to już dłuższy dystans. Zaczęłam wątpić,czy w ogóle dam radę,ale po asfalcie nie chciałam,gdy w perspektywie coś piękniejszego do przeżycia. Kaja oczywiście, że czemu bym miała nie dać, jestem mocna. I potem pewnie powiedziała, bo to niemal zawsze powtarza: masz potencjał i gdybyś trenowała... A ja sobie dopowiadam, że to taka mantra jak z podstawówki, gdy nauczyciel mi mówił niby motywująco: zdolna,ale leniwa. No właśnie. Moim zdaniem każdy ma potencjał. Tylko ktoś,kto potrafi zwalczyć lenistwo, jest w stanie udowodnić,czy to rzeczywiście prawda. Cała reszta to ludzie bez ciśnień.

Zapisałam się, zapłaciłam, nie patrząc na mapę, że to drugi koniec Polski i podróż będzie nieskończona. Z nad morza w góry. Kilkanaście godzin pociągowo-autobusowej masakry, żeby chociaż przez chwilę pooddychać górskim powietrzem. Morskie jest przecież niewystarczające. Teraz mogę powiedzieć, że warto było, chociaż za krótko. Muszę też się sama przed sobą pochwalić (mądra dziewczynka, głask! głask!), że dobrze zrobiłam, kupując bilet na kuszetkę z Poznania do Gdyni, gdyż inaczej w pracy bym nie wysiedziała (z pociągu prosto do biura, cała wymięta). I tak ledwo ledwo mimo kawy i dużej ilości wody. Ledwo chodziłam, tak mnie piekły uda. Wróciłam do domu i spanie, w pociągu przecież zaraz musiałam wstawać, chociaż dopiero co zasnęłam. Świeżo i zdrowo poczułam się w środę. I poszłam kupić biegowe buty górskie (powtarzając za osobami, które mi doradzały: agresywny bieżnik, raz!).

Teraz siedzę w pracy i marzę o tym, żeby tam wrócić. Żeby pojechać w góry i wypróbować moje nówka sztuka nieśmigana buciki. I je zacząć zajeżdżać, bo nie lubię nowych butów. Za sztywne są, a ja lubię, gdy jest luz i zero spiny. To samo,co napisałam o butach, mogłabym o sobie. Chcę pojechać tam znów, przeczołgać się jeszcze raz po tej samej trasie, żeby siebie sprawdzić, wypróbować i zajechać, bo jestem za sztywna i zbyt spięta. Muszę się sobą dopasować do dystansów, do warunków, do zbiegów i podbiegów. Bieg górski to nie bieg po płaskim, gdzie do tej pory mogłam sobie pozwolić na brak dobrego,mocnego wytrenowania. I osiągać wyniki dostępne dla wszystkich.

W sobotę był bieg. Kaja startowała o 3:00 ,gdy ja i Robi słodko spaliśmy. O 7:00 się pobudziliśmy. Robi szukał w internetach śladu informacji odnośnie tego,co się dzieje na trasie. Ktoś tam zszedł, bo kostka. I tyle. Napisał do Kai, ale pewnie nie miała zasięgu, dopiero po paru godzinach nam odpowiedziała. W tym czasie pojawiały mi się w głowie różne obrazy, trochę się bałam, że coś złego się zadzieje, że żołądek, że kontuzja, że ktoś nieprzychylny zepchnie ją w krzaki, złowieszczo się śmiejąc. Ja miałam start o 12:00 z Piwnicznej, do której mieliśmy dojechać specjalnym autobusem. Robert zapakował się ze mną, żeby dołączyć do Kai na ostatnim etapie biegu, by wesprzeć ją duchowo („mam nadzieję, że będę w stanie dotrzymać jej kroku”). Wsiedliśmy do pierwszego busa, żeby dotrzeć tam jak najszybciej, bo zaczęliśmy się bać, że Kaja nam ucieknie. Z sms’a od niej wynikało, że pędzi i dobrze jej idzie. Szybkie kanapki i w drogę.

O 10:45 Robi i Kajka ruszyli z Piwnicznej w stronę mety. A ja siedziałam na trawie, patrzyłam,co się dzieje i słuchałam śpiewów dziewczynek w góralskich strojach. Ktoś podszedł zrobić ze mną wywiad,myśląc chyba, że startuję na tych dłuższych dystansach a nie na jakichś tam 34 km. Powiedziałam o Kai, bo właściwie nie zastanawiałam się,co mnie czeka,ale cały czas myślałam jak ona się czuje i jak jej idzie. Wyszło mocne słońce, więc rozebrałam się z tych wszystkich ocieplaczy, które włożyłam tak wcześnie rano, gdy jeszcze nic nie wskazywało na to, że chmury znikną. Porozgrzewałam się trochę. I jakoś zaraz wybiegliśmy.

Mocno pod górę, mocno w dół, mocno pod górę. Nie powiem, w myślach pojawiało się: to nie dla Ciebie, nie jesteś jak zwykle wytrenowana i po prostu słabiak z Ciebie. Ale przynajmniej widoki są super. I skupiłam się na tym, że jest pięknie. Ktoś mnie zagadał. Potem ja kogoś, walcząc z co nowym kryzysem. Na drugim punkcie, chyba na 26 km, najadłam się, bo mi pustka żołądkowa śpiewała rzewne pieśni. Tak to jest, gdy startujesz w południe, a tzw. reisefieber przed startem nie pozwoli Ci spać dłużej i zjeść w związku z tym późniejszego śniadania. Potem już praktycznie było w dół, ale zmuszałam się do ruchu, bo mnie wszystko bolało. Nie był to mój pierwszy górski bieg, ale trochę zlekceważyłam przewyższenia na tej trasie i nie oszukujmy się, dały mi tak w kość, że co chwilę pojawiała się zgubna myśl: zejdź z trasy pipko. Ale potem: Kaja, mając w nogach ponad 60 km tu biegła a Ty się poddasz? Nie ma mowy! Gdy dobiegłam do mety,czekał na mnie Robi. Kaja była już odprowadzona do pokoju, gdzie leżała pod prysznicem i doprowadzała się do względnego porządku. Gdy i ja umyłam dupę, poszliśmy z Robertem po jedzenie, bo Kaja to po prostu legła w łóżku i targały nią zbyt silne emocje, żeby móc ruszyć się w ogóle na krok. Pizza,ciasta,napoje. Zjadłam, bo głód, ale nic smacznego, chociaż pizzę i tak sympatycznie wspominam, bo pani, która nam ją sprzedała, skomentowała, że jesteśmy fajni. 



Muszę się z nią zgodzić, jesteśmy fajni. Ja i Robi (o Kai nic naturalnie nie powiedziała, bo jej tam nie było, ale pewnie też by ją podłączyła do fajności naszego grona; piszę to, bo jednak jest to gościnny wpis na Fit for Fun). Ale z jej uwagą: taka pyszna, że sama bym zjadła, nie zgodziłabym się, gdybym nie była głodna jak wilk. Napchana energią Kaja wstała i poszliśmy na dekoracje. To była w ogóle bardzo interesująca przemiana. Gdy wychodziliśmy z pokoju, Kaja wyglądała jak na łożu śmierci, gdy wróciliśmy pełen banan i słynny zaciesz Cocker Spaniela. Nic jednak dziwnego, też bym się jarała, gdyby ktoś mnie poinformował, że jestem trzecia w swojej kategorii na tak trudnym biegu.


Następny dzień rozpoczął się ogarnianiem chlewu, który zrobiliśmy przez dwa dni w pokoju (po biegu worek z biegowymi śmierdzielami rezolutnie został wystawiony na balkon). Potem popakowani jak wielbłądy ruszyliśmy stylem paralityków do miasta by poczuć klimat zawodów. Biegli akurat maratończycy i połówkowcy a my szamaliśmy śniadanie. Kawa mi nie smakowała, jajecznicę oddałam Robertowi. Siedziałam z nosem na kwintę. Niby fajnie, że dotarłam na metę,ale nie byłam z siebie zadowolona i wcale nie chodziło o czas dotarcia, ale o to, co czułam podczas biegu. Zazdrościłam Kai tego, że na takim dystansie dała radę w pięknym czasie a ja ledwo się doczłapałam, zwalczając od 12 kilometra nieustanny ból i słabość głowy. Nie była to zawiść, raczej ciche kwilenie ambicji, których nie udało mi się uspokoić.

Robert spojrzał na mnie i pozadawał kilka pytań. I tak zaczęła się rozmowa z kartką i długopisem w ręcę i rysowaniem szerszych planów. Trener i niepokorny,leniwy biegacz. Ręczniki suszyły się na słońcu nad rzeką, klaskaliśmy co chwilę,kibicując biegaczom, Robert opowiadał.

Potem dostaliśmy darmowe lody od Korala. Były pyszne i zimne a dzień nie przestawał być gorący.

##################################### KAJA #####################################

I tak dotarliśmy do końca Krynickich opowieści. Patrząc na te cztery wpisy widzę, że nie oddałam wszystkiego co się działo i co kłębiło mi się w głowie. Nie napisałam, że gdzieś po drodze powtarzałam sobie mantrę: "Masz nogi jak koń i umysł z żelaza" - strasznie mnie to bawiło - to był jakiś chyba 80 km. Nie napisałam, że mając 13 h na rozmyślania o wszystkim, rzeczywiście rozmyślałam o wszystkim, ale bardzo nieistotnym. Cała rzeczywistość codzienna zniknęła, w głowie była totalna pustka zapełniana chwilowymi myślami. Nie odkryłam nic nowego, nie wpadłam na żaden genialny pomysł, nie przepracowałam codzienności. Odcięłam się. Byłam jedynie ja i góry. Nie napisałam jak pięknie wszędzie było. Nie napisałam, że za krótko w górach zagościłam, bo już tęsknie. Nie napisałam jak bardzo istotne było w trakcie przechodzenia kontuzji wsparcie ze strony kobietek na Kobiety Biegają - dziękuję dziewczyny! Tak naprawdę nie dałoby się wszystkiego tego opisać bez zanudzania Was! Mam nadzieję, że nie zanudziłam.

Zamykając - tak! chciałabym to przeżyć jeszcze raz!




Koniec części czwartej (ostatniej). 

Część pierwsza.

Część druga.
Część trzecia.

środa, 23 września 2015

Z pamiętnika (ultra)maratończyka. Droga do Krynicy. Część trzecia.

Czwartek – dzień przed wyjazdem. Popłakałam się ze stresu. Mój organizm się boi, bo podwyższona temperatura i tak jakby fragmenty choroby jakiejś – ni to przeziębienie, ni to zatrucie. Pakowanie jakieś takie poza mną. R sprawdza czy wszystko mam. Pewnie i tak czegoś zapomnę.


Piątek – jedziemy. Autokarem z Kórnika z grupą biegaczy z Brylant Kórnik. Próbuję spać. Czasem się udaje, czasem nie. Rozmowy dookoła, śmiechy. Ludzie pytają, co biegnę i tak jakoś chyba mi nie wierzą, że chcę 100. Maja i R za to we mnie wierzą. I dobrze, bo ja już średnio. Dalej to nierealne. Chyba dobrze, bo stres jakoś się rozmywa. Mój organizm myśli chyba, że wszystko to tylko taki żart i że go przecież nie wypuszczę w taką trasę. Do Krynicy przyjeżdżamy o 19. Małe perturbacje po drodze. Szybko do biura zawodów, przepaki robione na kolanie. I kolacja – bo nic nie jadłam ciepłego – makaron z oliwą i prawdziwkami. O 21. O 21 to ja spać miałam iść. Przygotowanie na pobudkę o 2 w nocy. Ciuchy, plecak, czołówka, buty. Ostatnie rady trenera. I spać. Zatyczki w uszy i buff na oczy.

Sobota. 2 w nocy. Budzik. Budzę się. Brzuch boli. Najważniejsza rzecz w sumie dla biegacza – toaleta – może i nie brzmi to pięknie, ale dla mnie niezmiernie ważne. Czy jelita będą współpracowały czy nie? Od rana współpracują – uff. Jakoś tak mechanicznie myję się, ubieram, maluję, pakuję, jem śniadanie, wychodzę.
Idę ulicą w ciszy. Jak wszyscy dookoła. Dziwne uczucie. Powinni rozmawiać. Albo ja nie słyszę? Na starcie spotkani znajomi – Marysia, Marcin, Łukasz, który startuje. Chwilka rozmowy. I czekam na start. Zegarek łapie sygnał. Gotowa.


I start. Nie myślę na razie. Na razie biegnę. Mijam Dawida – kolejny znajomy. Pierwsze kilometry to rozgrzewka tylko. W końcu ciemno, ludzie śpią, a za chwilę pod górkę. Podejście pierwsze. Potem las, można biec, ale za chwilkę znów pod górkę. I taka przeplatanka. Mijam ludzi, ale się nie spinam. To początek. Nie ma co. Biegnę. Boli lewe ramię. Czemu? Może jeszcze śpi. Prawe kolano zaczyna szczypać. Co to ma być? Szczypać? Bez sensu. Biegnę dalej. Pod górki podchodzę, po płaskim lecę. Czołówka oświetla. Nagle chmura – przyjemnie, ale dziwnie. Nic nie widać zbytnio, bo światło czołówki rozprasza się w zawiesinie wodnej – śmiesznie. Ale trzeba do przodu. Na Runek – tu się potykam po ciemku, ale łapię równowagę i biegnę. Od tego miejsca zaczyna „boleć” brzuch. Jelita pracują. K…. nie tak miało być. Ignoruję. I tak będę ignorować już do mety. Potem nie zwracam po prostu uwagi. Dookoła stała grupa – przeplatamy się. Zbliża się pierwszy punkt – 22 km. Myślę już o tym, że fajnie by było, gdyby światło się pojawiło. I jak szybko tu pierwsi byli? I jak R i Mai się śpi? Mijam się na przemian z blondynką (5 kobieta na mecie) – okaże się, że tak będzie aż do Wierchomli. Dotarcie tutaj zajęło mi 2h 20 min. Szybkie picie i lecę. Moc na razie jest – trzeba korzystać. Teraz już w końcówce ciemności. Ku Rytrze. Bo biegnę odcinkami. Nie mam w głowie 78 km teraz, a 14. Do przepaku. Po kawałku. Nie na hura. Bardzo miły odcinek. Trochę hopek po drodze, ale generalnie w dół. Dobrze się biegnie. Nogi niosą. Wychodzi słońce. Czołówka do plecaka. Gdzieś przed Rytrem pan z numerem 662 je żel i wyrzuca opakowanie w krzaki.  Gdyby to chociaż na ścieżkę było – podniosłabym. Naprawdę tak trudno zabrać ze sobą? Taki ciężar? Nie krzyczę za nim, bo gna. Nie będę o tej porze w lesie krzyczeć. Ale nie podoba mi się to. Cóż, las w końcu sam się kiedyś posprząta, prawda? Zbieg. I dziwi mnie ten zbieg, bo ja nie umiem zbiegać, a tu mijam ludzi. Zawsze mnie mijano. Ja na podejściach, bo moc w nogach, ale zbiegi to ciężkie raczej. A tu leci. Dziwne. I zbliża się Rytro. Zbiegając na asfalt czuję nogi – niedobrze – tutaj jeszcze nie powinno tak być. Może to kwestia miasta? Bo asfalt? Biegnę do przepaku.

Rytro. Przepak. 3h 50 min. 36 km. Spędziłam tutaj 5 minut. Zdjęłam bluzę, uzupełniłam camela, uzupełniłam płyny, chwyciłam 4 bebetki i ruszyłam. Nic z jedzenia mi jakoś nie odpowiadało. Przede mną kolejny odcinek. Tym razem niedługi, bo jedynie 9 km – do schroniska na Hali Przehyba. Wiem, że strome podejście, ale siły wracają. To chyba płyny. I zaczynam sobie myśleć o Mai i R. I, że z R zobaczę się za 4h – taki limit sobie wyznaczam na dotarcie do Piwnicznej. Ma być tam na zegarku 8h. I o tym sobie rozmyślam. Jem te bebetki – męczę je. Jakoś głodna nie jestem. Nie smakują. W Piwnicznej kabanosy czekają – o tym też myślę. Podejście. Znów mijam ludzi. Na przepaku spotykam Marcina i z nim też będę się mijać do Wierchomli. Patrzę, czy Ola gdzieś jest, bo ona startuje na 64. Na przepaku rozglądam się, ale jej nie widzę. Pierwsze busy już dojeżdżają, ale start dopiero za godzinę. Za godzinę sobie o niej znów pomyślę i zacisnę wówczas kciuki. Wracając na trasę. Podejście. U góry już sobie biegnę. Tutaj są momenty, że sama jestem na szlaku. A były rozmowy wcześniej – „Co jeśli się zgubię?”, „Nie zgubisz się! Zawsze ktoś jest przed Tobą albo za Tobą”, „Ale jak nie będzie to pierwsze, co robię, to skręcam w krzaki!” – o tym myślę – „powinnam teraz skręcić w krzaki!”. Pfff. Pięknie dookoła. Podziwiam. Wbiegam na agrafkę przed schroniskiem i mijam Ewelinę, która leci w przeciwnym kierunku. Trzymam za nią kciuki! Od początku. Nawet podczas rozmowy wczoraj przed startem obstawiam jej czas i miejsce w Open. W drodze do schroniska myślę – jak będę tędy wracać to wyciągnę telefon i zrobię fotę – tak tu pięknie. Ale z foty nic nie wyszło, bo akurat chmury naszły, kiedy nawróciłam. Docieram do schroniska. Tutaj pomarańcze – magia! Od tej pory będą już na każdym punkcie. Dużo picia. Nie ma co marudzić. Ruszam. Wyciągam telefon, bo sms. R pisze – ale widzę, że dawno. Coś z zasięgiem? A tu co? 16% baterii???? 100 było na starcie. Telefon coś sobie powłączał, wrrr. Odpisuję. Umawiam się w Piwnicznej. Jak płyty będą. I biegnę. I podchodzę. I znowu biegnę. I słyszę: „skąd kobieto masz tyle siły?”. Nie wiem w sumie. Sama się znajduje. Nogi czuję. A głównie kolana. Myślę, że w Piwnicznej dam je sobie zmrozić. Smsowe ostrzeżenie przed zbiegiem na 50 km. Uważam. To już za Radziejową, która przyszła nagle. Przypominam sobie o odliczaniu. 16 km do R i Mai. Nie do Piwnicznej. Do nich. Wiem, że tam będą. To takie miłe. Jest zbieg. O k…. Wchodzi w czwórki. Kolana też. I piszczele. Cóż – taka trasa.

52 km – fota, bo coś na kształt Tatr w tle. Podejście. Potem zbieg. I trochę hopek. Zaczynam być głodna, a ze sobą mam ciastka własnoręcznej roboty – takie energetyczne. Ale słodkie, a ja myślę tylko o soli, i tłuszczu. Nie można być głodnym. Na podejściach męczę ciastko. Jedno tylko, bo więcej nie daję rady. Bardzo ładne tereny. Bardzo przyjemnie tu się leci. 62 km. Piszę smsa, bo zaraz płyty. Ale cóż za płyty! W opowieściach to nie to samo. Jak tu do cholery biec, żeby się nie zabić??? Od pewnego czasu mijają mnie już ludzie z 64 km i Ironi. Myślę znów o Oli – jak jej pójdzie, bo wystartowała godzinę po mojej wizycie w Rytrze. Gdzieś już przy Piwnicznej słyszę, że Magda Łączak skręciła kostkę. Uuuuuu. Niefajnie. Mijają mnie kolejni panowie z 64. Jeden krzyczy ”Księżniczko, czy mogę przeprosić?”. Czuję nosem już przepak. Zaczyna robić się gorąco. Do tej pory 10 stopni, a teraz skok na 15 i słońce. Czuję temperaturę, a przede mną jeszcze 36 km. Po asfalcie 2 km. Głód. I tęsknota do R i Mai. Dziwne uczucie, bo przecież ich przed chwilką widziałam. Ale wiem, że czekają. I wbiegam na przepak. Ależ uczucie! Niestety bolą już kolana i piszczele, a moje stopy wołają o pomstę do nieba. 

Piwniczna. 66 km. 7h 46 min. Tu spędzam 15 minut. Czuję, że za dużo, ale w sumie nie wiadomo co by było, gdybym krócej tu była. Jest Maja i R! Ale radość! Muszę się rozebrać. Zmieniam skarpety i patrzę na stopy. Nie będzie lekko – z dwoma dużymi paznokciami już teraz się żegnam. Jest krew. Adrenalina na szczęście też. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie myślę o wyniku. Myślę. Ale bardzo głęboko. To w końcu moje pierwsze 100 km. W dodatku po kontuzji. Nie wiadomo, co będzie dalej. A podobno ultra zaczyna się od 80 km. To jeszcze przede mną. Teraz tylko zmrozić kolana i piszczele. Kabanos do ręki. Mmmmmmm, kabanos! Najlepszy! Ale już mam plan na zmianę w moich posiłkach na trasę – chociaż ciacha i żurawina na Rzeźniku dały radę, to tutaj w ogóle się nie sprawdziły. Ruszam wraz z R,  bo on od tej pory będzie mi towarzyszł aż do mety. <3. Maja zostaje. Za godzinę ma swój start. Wygląda świeżo. R przypilnował ją, żeby porządnie śniadanie zjadła. Od tej pory będę o niej myśleć – za każdym razem, gdzie teraz jest i czy mnie nie dogania. Przede mną 4 podejścia i, co gorsze!, 4 zbiegi. Zaczyna się zabawa. Wbijamy się na pierwszą górkę. Nie jest źle. Cały czas tu będę się mijać ze wspomnianą blondynką. Nie wiem, która jestem – ale gdzieś w „czubie” kobiet. Nie mówię o tym teraz głośno, bo na zbiegach jest najgorzej. Cierpię. Wszyscy mnie mijają. Wbijamy się do Łomnicy. Ufff. Teraz w górę, czyli dla mnie dobrze. Gorąco. Ludzie kibicują. Takie to przyjemne. Po płaskim jakoś biegnę, ale w dół znowu źle. R cały czas podnosi mnie na duchu. Będzie dobrze. Biegnę. W dół do Wierchomli mija mnie kolejna kobieta (będzie 4 na mecie) i nie jest to pocieszające. Asfalt w Wierchomli i bieg. Może i świńskim truchtem, ale zawsze. Gdzieś u góry jeszcze taplam w strumyku czapkę. Na dole ludzie wystawili wiadro z wodą. Polewam głowę. I do kolejnego przepaku. Dalej lecę odcinkami. Chociaż już teraz myślę – 23 km do mety – nie jest źle – niedzielne dłuższe wybieganie przede mną jedynie. I jest przepak.


77 km. Wierchomla. 9h 55min. Na przepaku 2 minuty. Tutaj myślę o Łukaszu, gdzie teraz jest i jak daleko ma do końca. Za niego też trzymam kciuki. Nie ruszyłam swojego worka. Jedynie pomarańcze, uzupełnienie camela, napoje i w drogę. R popędza mnie kijem. Tak się śmieję, chociaż wcześniej do śmiechu mi nie było. Na 70 km był kryzys. Popłakałam się, ale, że nie lubię się nad sobą zbyt długo mazać to, dzięki R, szybko doprowadziłam się do pionu. Kolejne podejście. Ale jakie! Podobno najgorsze. Mozolnie w słońcu pniemy się wszyscy w górę. Teraz w głowie 88 km i przeliczenia – dam radę w 13h się zmieścić? No muszę! Na podejściu mijam biedną Ewelinę z Marcinem. Nie jest to pocieszające. Ewelina podejmuje trudną decyzję o zejściu – w takim stanie ciężko byłoby dalej. Na wykończenie jedynie. Trzymałam cały czas za nią kciuki. Teraz też trzymam, by nic więcej już się nie działo. I podchodzę. I myślę o Mai. I o R, który cały czas z przodu. Napędza mnie, ale też trochę irytuje, bo chciałabym mu dorównać kroku. Wiem, że jak to podejdę to zaraz zbieg będzie. Tu u góry stoją turyści z colą oraz z waflami z toffi. Nie lubię coli, ale ta taka dobra! Zbiegam. 83 km, mata i 5 km szutro-podejścio-podbiegu. Tutaj trochę biegnę, trochę idę. I znów biegnę. I znów idę. Doganiają mnie ludzie z 34. Wcześniej już mnie doganiali, ale wtedy Ci najszybsi. Teraz wolniejsi. Też idą. Więc zrównuję z nimi kroku, żeby zmotywować. Z paroma rozmawiam. Chyba działa jak widzą żółty numerek. Że daję radę. Za grupką 3 panów to nawet biegnę. Docieram do 88km i dogania mnie kolejna kobieta. No nie! Tak nie miało być. Na zbiegach tyle straciłam.  

88 km. 11h 35 min. 1h 25 do wymarzonego wyniku i 12 km przede mną. 2 podejścia i 10 zbiegu. Dam radę? Tutaj trochę coli, pomarańcza i lecimy z R dalej. Teraz na podejściu już głośno mówię, jaki mam cel. Ale R, jak to R, nie będzie mnie okłamywał. Mówi: „Zobaczymy. Jeśli dasz teraz z siebie wszystko to będzie poniżej 13”.  Daję. Wyprzedzam kobietę, która będzie 6 na mecie, ale w tym momencie tego nie wiem. Nie wiem, że te 34 km zabierają mi jakąś wygraną. Chociaż źle piszę – ja sama sobie zabieram. Cóż. Takie życie. Są ode mnie lepsze. Podchodzę z planem, że potem, choćbym miała z bólu ryczeć, to będzie bieg. I jest. I biegnę. Kilometry w okolicach 6:00-6:15. Zawsze lepiej niż 7:00, lub 12:00. W końcu w nogach mam 90 km. Chociaż 92 km w 5:48, 93 km w 5:53. Nie zauważyłam przejścia na wersję ultra – pomyślałam jedynie na 80 km – o – Rzeźnik zrobiony w lepszym czasie. Biegnę. Są momenty w okolicach 5:30. Jakaś moc we mnie jeszcze jest. Wzywa meta. Mijają ludzie, ale ja daję z siebie naprawdę wszystko. I nie chodzi o oddech – piszczele bolą jak s…..n. Palce u stóp zresztą też. Nie chcę myśleć o tej miazdze, która tam może być.

Myślę o mecie. Myślę o czasie. Myślę o Mai. Myślałam o piwie przed Rytrem – teraz myślę o kabanosach. Piwo mi przeszło. Jeszcze tylko parę hopek. Po drodze dziewczyna z dystansu 34 mówi mi, że podziwia. Odpowiadam, że jeszcze nie dotarłam. „Dotrzesz” – słyszę. R we mnie wierzy i mi powtarza, że pięknie, że widać, że walczę. Muszę walczyć – teraz nie ma innej opcji. Jeszcze trochę lasu. Słyszę metę. Na 2 km przed, fotograf: „biegnij, jeszcze 2 km”. To był fragment podejścia, ale do zdjęcia pobiegłam. Już tylko 2km. Co to jest? Pikuś! Lecę. Krzaki przede mną. Ale wpierw płot. R już na mnie czeka. Niecały kilometr i mam 9 minut, więc dam radę! Asfalt. Lecę. Ostatnia prosta. Flagi, kibice, euforia, zegar, z przodu widzę jeszcze liczbę 12. I płacz mi się ciśnie do oczu.


100 km. 12h 58 min 45 sek. 7 w Open Kobiet. Przegrałam 5 i 6 miejsce o 8 minut. I dużo i mało. Między nimi była różnica 1 sekundy, to dopiero musiała być walka. Za słaba jeszcze jestem by walczyć o nagrody. Medal. Herbata. R. 100 km w nogach. Magia. Trudno mi opisać jakie to uczucie, bo szczerze to chyba nie wierzyłam. Boli wszystko, ale w głowie tak jakby powrót z wycieczki.  

Po. Maja w trasie jeszcze. Męczę R, by do niej napisał, gdzie jest, chociaż R i tak miał w planie się nią zająć. Ale ja na zmęczeniu to chyba jakaś marudna jestem. Idziemy do pokoju. 600 m od mety, ale wciąż pod górę. Tak chyba lepiej, bo w dół nie dałabym rady. Po drodze płacz. To emocje. R odprowadza mnie i leci na metę łapać Maję. A ja ląduję pod prysznicem, siadam na ziemi i tak będę siedzieć, aż Maja i R nie wrócą. Potem znowu płacz, trzęsie mnie, bolą stopy. Postanawiam nie wstać z łóżka. R i Maja idą po pizzę, a ja płaczę. Łzy lecą same. Do momentu. Telefon do przyjaciółki, wpis w grupie Kobiety Biegają, pizza, najlepszy sok wiśniowy w życiu i informacja, że jestem 3 w swojej kategorii - podium? Nie ma co się mazać! Trzeba się ogarnąć i zebrać! I teraz dopiero powoli zaczyna do mnie docierać. 100 km? Tak!!

Spełnienie. Zrobiłam to! Czy wiedząc teraz jak to jest powtórzyłabym to wszystko? Ależ oczywiście. Chociaż zdecydowanie chciałabym być bardziej wytrenowana, lepiej przygotowana. To moja pierwsza setka i już przed wiedziałam, że chciałabym by nie była ostatnią.

Koniec części trzeciej (nie ostatniej). 

Część pierwsza.

Część druga.
Część czwarta.

wtorek, 22 września 2015

Z pamiętnika (ultra)maratończyka. Droga do Krynicy. Część druga.


Jest luty. Nie biegam. Jest marzec. Nie biegam. Tutaj licznik pokazuje 0 km! Ostatnie 0 było w listopadzie 2012, gdy miałam anemię. Patrzę w kalendarz treningowy i jak to wygląda? Kwiecień – próba biegania – 10 km, maj – kolejne próby – 15 km. Jest źle. Bardzo źle. Basen, rower, ale biegać się nie da. I w czerwcu przychodzi przełamanie. Czerwiec wygląda obiecująco – 95 km. Pierwsze treningi. Powolny, mozolny powrót. Mnóstwo pracy. Ale kto jak kto – ja się przecież nie poddam! Pierwsze piątki to była jakaś masakra (jak Koszmar z ulicy Wiązów) – po 30 min. I nie, że wydolności brakuje, ale nogi nie chcą mocniej. 
Boją się. Trauma pourazowa. Powolny powrót i tlen kończy mi się w tempach 5:10 – 5:15 – o zgrozo! A przecież przed Lesznem 4:45 to był lajcik. Płaczu już prawie nie ma. Teraz jest cel i droga ku niemu. No tak – a po drodze oczywiście wszystkie starty odwołane – sprzedany pakiet na Rzeźnika Ultra, Maniacka Dziesiątka przepada, Półmaraton Ślężański i Półmaraton Poznań mówią „papa”. Na placu boju pozostaje jedynie Krynica. Słaba perspektywa. Cóż, treningi same się nie zrobią, forma sama nie wróci – trzeba pracować! A do wszystkich treningów dochodzi 30 min – to moje ćwiczenia. Muszą wejść w krew. 2 miesiące do startu. 


Lipiec – 180 km. Jest poprawa. Wraca siła. Ale bez przesady. I pierwszy start od kontuzji. 30.07 – 5 km – City Trail on Tour. Ależ stres! Jak ja dawno się nie ścigałam. Wynik – 21:07, 5 Open Kobiet, 2 w kategorii. Ależ uczucie! Nie sądziłam, że dam radę w takim tempie – obstawiałam jakieś 24 min. Niesamowite emocje. Strach przed prędkością był – co, jeśli lewa strona nie da rady??? Ale dała! I można było wskoczyć w sierpień. 



Sierpień. Słowo klucz: GÓRY. Wpierw Półmaraton Karkonoski z Mają. Na dziko. Treningowo. Noga spokojna. Cały przetruchtany z aparatem w ręce.

Potem urlop. I znów góry. 2 tygodnie siły. Oj nie były to łatwe treningi. Ale jakie przyjemne! I wszystko pod okiem trenera. Dbał  by było porządnie, ale bez przegięć. W Zakopanem, w pełnym słońcu – 4 x 1 km podbiegu na Gubałówkę. Tak – podbiegu. Wszystko musiałam podbiec, nawet jeżeli to było wolne tempo to i tak miał być trucht, nie podchodzenie.



Dłuższe wybieganie na Gubałówkę, kolejne dłuższe – na Skrzyczne – to już pod Żywcem – 30 km, 3h 30 min. Nie pamiętam kiedy ostatni raz tyle zrobiłam. Znów pełne słońce, a ja ze sobą mam 2 złote, bo postanowiłam, że napiję się dopiero w sklepiku. Sklepik wypadł na dole, po ostrym niebieskim szlaku ze Skrzycznego – na 24 km. Wpadłam tam, powiedziałam pani, że marzyłam już o niej na górze, tak mnie wysuszyło, wyjęłam 2 małe butelki wody smakowej z lodówki i szczęśliwa chciałam płacić (butelka po złotówce) – a tu co? Gdzie moje 2 zł. Dramat! Pieniędzy brak. Zniknęły. 



Czyżby wypadły? Sprawdzałam wcześniej, jeszcze na dobiegu do sklepiku, czy na pewno je mam. I były. Z miną zbitego psa chcę już odkładać butelki z powrotem, a pani, mówi, że mogę sobie te wody po prostu wziąć (tak źle chyba wyglądałam) – i w tym momencie znajduję dwuzłotówkę. Ufff. Lepiej mi, że mogłam zapłacić. Tak niesamowicie miło jednak mi się zrobiło, że z panią chwilkę jeszcze porozmawiałam. Ostatnie 6 km robiłam z bulgotaniem w brzuchu. I uśmiechem na twarzy. Do tych wszystkich treningów doszedł jeszcze marszobieg na Rysy – z Łysej Polany na szczyt równe 3 godzinki. Fajnie było!




I jeszcze jeden start – Bieg po Zdrowie na lotnisku Krzesiny. 10 km 200 m, 43:55 – daje mi to 2 miejsce Open Kobiet. Bieg nie na zajechanie, więc nie jest źle. Sierpień wychodzi już logiczniej – 200 km na liczniku. Powiedzmy, że to już można nazwać jakimś kilometrażem.  I tak docieramy do września.





Wrzesień – 2 tygodnie do startu. Zjada mnie stres. Śni mi się trasa. Oczywiste, że nie zrezygnuję. Podejście musi być – 17h to można sobie prawie przejść – dam radę! R opowiada mi po raz nie wiem który (bo ja o to proszę) przebieg trasy, charakterystyczne punkty, momenty, teren. Boję się, i słucham, i boję się bardziej, i panikuję, i słucham, i znów się boję, i śnię o trasie. Pojechane te sny są. W jednym startuję w nocy z Mają i R. Ale mamy przewidziany nocleg po drodze. Maja gdzieś zatrzymuje się na jedzenie. A ja sobie myślę: jedzenie? W nocy? Bez sensu! Umawiam się z nimi, że spotkamy się później, na noclegu, bo przecież to zawody są, a ja iść muszę. Budzę się z uczuciem odrealnienia. Ale się nie poddam. Im bliżej startu tym bardziej to wszystko nierealne. Jakbym nie jechała tam startować, tylko kibicować. Noclegi załatwione, transport jest. Wizyta u ortopedy na tydzień przed i ściąganie torbieli zza kolana – tak, cały czas tam była! Ale miałam pozwolenie od ortopedy na bieganie, bo nie bolało nic – jedynie niesamowicie wkurzało. Taka piłka tenisowa z tyłu nogi, drugie kolano, ucisk. W niedzielę ostatnie długie wybieganie. Kolano ok – torbiel nie wraca. Dobry prognostyk. Do tego same miłe spotkania na trasie - w tym i Ola i Łukasz, którzy na Krynicę mają swoje założenia. Będę za nich trzymać kciuki i na trasie o nich pomyślę. Ale o tym w kolejnym wpisie. 

poniedziałek, 21 września 2015

Z pamiętnika (ultra)maratończyka. Droga do Krynicy. Część pierwsza.

   

Nie wiem kiedy przyszedł pomysł, by przebiec 100 km. Na pewno był już w pociągu do Warszawy rok temu, gdy jechaliśmy z R na Rzeźnika. Wpierw Warszawa, potem Cisna. Pamiętam, że byłam przerażona i że niesamowicie nakręcona. Zapał mój ostudził R, który mi powiedział wówczas, że „ultra zaczyna się od 100”. Czyli Rzeźnik nie uprawniał mnie do nazwania siebie „ultraską”. Ale, ale – wcześniej jeszcze pyknęło 55 km na GWiNCie (bieg, który notabene do tej pory siedzi w mojej głowie) – wówczas już musiałam usłyszeć to stwierdzenie, które po dziś dzień mi towarzyszy. Jeśli był Rzeźnik to i w moich myślach wcześniej musiała być setka. Nie ma innej opcji. Ale niestety teraz nie jestem w stanie wygrzebać w pokładach różnych dziwnych rzeczy zasiedlających mój umysł, kiedy to było. Cóż – pozostaje mi napisać – kiedyś pojawił się pomysł na 100 km po górach. A czemu Krynica? Chyba po opowieściach R i czytaniu jego bloga (Krynica 2012, Krynica 2013).  Na tegoroczne zawody zapisałam się w grudniu 2014. Jednakże później pojawiła się inna opcja… Rzeźnik Ultra. Sytuacja uległa zmianie, Krynica odeszła na dalszy plan. To miała być moja pierwsza setka – w sumie ponad. Na bieg zapisałam się w styczniu tego roku. Tak jak na bieg Granią Tatr. To miały być 3 starty tego sezonu. Reszta się nie liczyła. Po drodze jakieś 5tki, dycha i półmaraton. Ale tak naprawdę tylko to miało sens i tylko o te biegi chodziło. Do czasu.


21.02.2015 – ta data weszła do mojej pamięci… V Bieg Górski Leszno Grzybowo – 10 km crossu, 10 km góra-dół, 10 km naprawdę dobrego biegu. Na mecie zameldowałam się jako 1 w Open Kobiet z czasem 44:02, 20 sekund przed drugą. Biegło się świetnie. Nogi niosły, nic nie bolało, leciutko i chyżo po górkach. Na mecie rozciąganie obowiązkowe i szczęśliwa wsiadałam do samochodu – taki był plan i został wykonany. Wieczorem jednak już lekko poczułam lewe biodro. Ale ono odzywało się co jakiś czas i przechodziło, więc mnie to nie przejęło. Dnia następnego 2 wydarzenia: test Coopera w ramach pracy mgr, do której byłam królikiem doświadczalnym, i Półmaraton Zabla – z okazji urodzin R -> były numerki, medale, i fajna trasa crossowa na Malcie. A i limit czasu – 2h J Bardzo kameralnie, bo aż trzech zawodników! Rano ból w nodze – zignorowany. Hop na rower i lecimy na test – podczas biegu zupełnie nic – 3.02 km w 12 min. Znów rower. I na Maltę. Te 2h jednak już nie wpłynęły dobrze na nogę – pod koniec bolało. Wieczorem rollowanie, rozciąganie i nadzieja, że rano przejdzie.



Nie przeszło. Naprawdę bardzo bolało – od tej pory zaczęły się moje zmagania z kontuzją. Cały lewy bok poszedł. Wpierw przyczepy krawieckiego i prostego, boląca czwórka, ITBS, lewe biodro, przywodziciel, pośladkowe… wszystko. 2x USG, wizyta u dr Marszałka, u mojego ortopedy, w Rehasporcie, u dr Dzianacha, 10 tygodni rozbijania wszystkiego u Bartka Żbika (polecam!) i prostowania miednicy, nastawiania ramion, wszystkiego. Ćwiczenia, ból, płacz. Test na zakresy ruchu, który wypadł niepokojąco. Ojjjj – R musiał mieć cierpliwość. Dużo płakałam. Dużo marudziłam. Dużo bólu było. Na początku nie mogłam normalnie chodzić. Na rowerze nie bolało – szkoda, że rowerem po uczelni jeździć nie mogłam. To był okres bólu – płaczu – nadziei – determinacji – ćwiczeń – bólu i płaczu znów. Doszłam do momentu, gdy za kolanem lewym pojawiła się ni stąd ni zowąd torbiel Baker’a – Bartek opuścił ręce i wysłał mnie do Centrum Osteopatii – do Daniela Jóźwiaka. 2 wizyty u Daniela spowodowały zmianę. Nie mówiąc oczywiście o tym, że Bartek wykonał niesamowitą pracę – wyprostował i rozbił wszystko co się dało. Jak Daniel zadziałał to przekierował mnie do Julii w tym samym Centrum – Julia pracuje ze mną do dziś. Czemu o nich wspominam? Bo bez tych ludzi nie byłabym w stanie myśleć nawet o czymś tak szalonym jak 100 km! Nie jest jeszcze różowo, ale nogi działają. Jeszcze jednak dużo pracy przede mną.



Na koniec tego wpisu nie mogę nie wspomnieć o moich dwóch sprzymierzeńcach. Pomimo tego, że był to okres bólu i przerwy od biegania, nie próżnowałam. Rower był moim zbawieniem. Wystartowałam nawet w zawodach Enduro. Pierwszy i ostatni raz. Ukończyłam na ostatnim miejscu, ale ukończyłam! Bo to nie było aż takie oczywiste. Dużo wykręciłam na moich jednośladach - i to w każdej pogodzie. Nie oszukujmy się - nosiło mnie, musiałam coś zrobić z energią, musiałam coś robić, by nie myśleć o przerwie, musiałam robić coś takiego, co pozwalałoby mi nie dość, że się ruszać, to dodatkowo wspomagać proces powrotu. Rower miałam wręcz wskazany. To był czas roweru. Ale był to też czas basenu. Basen też był wskazany. Pojawiały się myśli, że nie jest tak źle, bo jakby co to mam na co się przerzucić! Więc w momentach, gdy nie płakałam kręciłam kilometry na kołach i w wodzie. 



wtorek, 28 kwietnia 2015

Miodowo mi.


Wiosna, wiosna - ach to Ty! :) 

Niedawno R. przypomniał mi o istnieniu fantastycznej rzeczy - Miodu/Syropu z mniszka lekarskiego.  Miałam kiedyś takowy w domu i mi smakował. Dodał do tego, że znajoma właśnie ostatnio zrobiła, więc i mi wpadła do głowy myśl - czemu by samej nie zrobić? :) Od pomysłu do realizacji minęły bodajże z dwa dni :) A poniżej co z tego wyszło!

Wpierw trochę teorii - z internetu oczywiście :) Czemu Syrop z mniszka lekarskiego jest taki fajny?

- "ma m.in. działanie przeciwwirusowe i przeciwzapalne, dlatego najczęściej jest stosowany w leczeniu bólu gardła i kaszlu. Jednak ze względu na zawartość wielu cennych witamin i minerałów może być stosowany także w celu leczenia dolegliwości żołądkowych czy infekcji skórnych"

- "miód z mniszka lekarskiego, poza właściwościami przeciwzapalnymi i przeciwwirusowymi, ma także właściwości przeciwmiażdżycowe, żółciopędne i odtruwające"

Trochę teorii - a teraz praktyka. Wg zaleceń:

"Kwiaty mniszka lekarskiego najlepiej zbierać w maju, ponieważ wtedy są najbardziej dojrzałe i nie mają charakterystycznego posmaku goryczy. Należy zbierać je w słoneczny dzień, koniecznie przed południem, kiedy kwiat jest najbardziej otwarty. Zebrane o tej porze dnia płatki mają najwięcej smaku i aromatu."

Kwiatki zbierałam niedawno - czyli w kwietniu, po południu - w słoneczny dzień, niedaleko miejsca zamieszkania, ale nie przy drodze :) - I tylko te otwarte. Nie wiem do końca ile tych kwiatów zebrałam. Tak na oko wszystko mi wyszło. 

Ponadto: 

- "Przed przygotowaniem syropu kwiaty mlecza należy rozłożyć na białym papierze - dzięki temu łatwiej będzie nam zobaczyć i usunąć wszystkie owady."

- ja wrzuciłam do miski z wodą - żyjątka wychodziły na brzeg :)


A co dalej? 


Składniki: 

  • kwiatów mlecza wyszło mi tak jak na zdjęciach - w garnku dosięgnęły mniej więcej znacznika 1 litra
  • 1,5 cytryny,
  • 1,5 litra wody (przykryła wszystkie kwiaty),
  • 1 kg cukru - dałam 4 szklanki - czyli coś około kg.
Przygotowanie:

  1. Kwiaty mlecza hop do garnka.
  2. Zalać zimną wodą.
  3. Gotujemy na małym ogniu ok 15 min.
  4. Przykrywamy i odstawiamy na 24h.
  5. Odcedzamy wszystko i odciskamy maksymalnie kwiatki.
  6. Dodajemy sok z cytryn i cukier i gotujemy - ja gotowałam 2h, ale można dłużej, jeśli chcemy by wyszło gęstsze - mi wyszedł bardziej syrop niż miód. 
  7. Przelewamy do słoiczków gorące (słoiczki wyparzone) i odstawiamy do góry dnem aż nie ostygną.
  8. Gdy ostygną sprawdzamy czy zakrętka nie robi "klik" ;) - jeśli nie, to znaczy, że zamknięcie trzyma :) 
  9. GOTOWE! :)  


SMACZNEGO! :)