wtorek, 22 września 2015

Z pamiętnika (ultra)maratończyka. Droga do Krynicy. Część druga.


Jest luty. Nie biegam. Jest marzec. Nie biegam. Tutaj licznik pokazuje 0 km! Ostatnie 0 było w listopadzie 2012, gdy miałam anemię. Patrzę w kalendarz treningowy i jak to wygląda? Kwiecień – próba biegania – 10 km, maj – kolejne próby – 15 km. Jest źle. Bardzo źle. Basen, rower, ale biegać się nie da. I w czerwcu przychodzi przełamanie. Czerwiec wygląda obiecująco – 95 km. Pierwsze treningi. Powolny, mozolny powrót. Mnóstwo pracy. Ale kto jak kto – ja się przecież nie poddam! Pierwsze piątki to była jakaś masakra (jak Koszmar z ulicy Wiązów) – po 30 min. I nie, że wydolności brakuje, ale nogi nie chcą mocniej. 
Boją się. Trauma pourazowa. Powolny powrót i tlen kończy mi się w tempach 5:10 – 5:15 – o zgrozo! A przecież przed Lesznem 4:45 to był lajcik. Płaczu już prawie nie ma. Teraz jest cel i droga ku niemu. No tak – a po drodze oczywiście wszystkie starty odwołane – sprzedany pakiet na Rzeźnika Ultra, Maniacka Dziesiątka przepada, Półmaraton Ślężański i Półmaraton Poznań mówią „papa”. Na placu boju pozostaje jedynie Krynica. Słaba perspektywa. Cóż, treningi same się nie zrobią, forma sama nie wróci – trzeba pracować! A do wszystkich treningów dochodzi 30 min – to moje ćwiczenia. Muszą wejść w krew. 2 miesiące do startu. 


Lipiec – 180 km. Jest poprawa. Wraca siła. Ale bez przesady. I pierwszy start od kontuzji. 30.07 – 5 km – City Trail on Tour. Ależ stres! Jak ja dawno się nie ścigałam. Wynik – 21:07, 5 Open Kobiet, 2 w kategorii. Ależ uczucie! Nie sądziłam, że dam radę w takim tempie – obstawiałam jakieś 24 min. Niesamowite emocje. Strach przed prędkością był – co, jeśli lewa strona nie da rady??? Ale dała! I można było wskoczyć w sierpień. 



Sierpień. Słowo klucz: GÓRY. Wpierw Półmaraton Karkonoski z Mają. Na dziko. Treningowo. Noga spokojna. Cały przetruchtany z aparatem w ręce.

Potem urlop. I znów góry. 2 tygodnie siły. Oj nie były to łatwe treningi. Ale jakie przyjemne! I wszystko pod okiem trenera. Dbał  by było porządnie, ale bez przegięć. W Zakopanem, w pełnym słońcu – 4 x 1 km podbiegu na Gubałówkę. Tak – podbiegu. Wszystko musiałam podbiec, nawet jeżeli to było wolne tempo to i tak miał być trucht, nie podchodzenie.



Dłuższe wybieganie na Gubałówkę, kolejne dłuższe – na Skrzyczne – to już pod Żywcem – 30 km, 3h 30 min. Nie pamiętam kiedy ostatni raz tyle zrobiłam. Znów pełne słońce, a ja ze sobą mam 2 złote, bo postanowiłam, że napiję się dopiero w sklepiku. Sklepik wypadł na dole, po ostrym niebieskim szlaku ze Skrzycznego – na 24 km. Wpadłam tam, powiedziałam pani, że marzyłam już o niej na górze, tak mnie wysuszyło, wyjęłam 2 małe butelki wody smakowej z lodówki i szczęśliwa chciałam płacić (butelka po złotówce) – a tu co? Gdzie moje 2 zł. Dramat! Pieniędzy brak. Zniknęły. 



Czyżby wypadły? Sprawdzałam wcześniej, jeszcze na dobiegu do sklepiku, czy na pewno je mam. I były. Z miną zbitego psa chcę już odkładać butelki z powrotem, a pani, mówi, że mogę sobie te wody po prostu wziąć (tak źle chyba wyglądałam) – i w tym momencie znajduję dwuzłotówkę. Ufff. Lepiej mi, że mogłam zapłacić. Tak niesamowicie miło jednak mi się zrobiło, że z panią chwilkę jeszcze porozmawiałam. Ostatnie 6 km robiłam z bulgotaniem w brzuchu. I uśmiechem na twarzy. Do tych wszystkich treningów doszedł jeszcze marszobieg na Rysy – z Łysej Polany na szczyt równe 3 godzinki. Fajnie było!




I jeszcze jeden start – Bieg po Zdrowie na lotnisku Krzesiny. 10 km 200 m, 43:55 – daje mi to 2 miejsce Open Kobiet. Bieg nie na zajechanie, więc nie jest źle. Sierpień wychodzi już logiczniej – 200 km na liczniku. Powiedzmy, że to już można nazwać jakimś kilometrażem.  I tak docieramy do września.





Wrzesień – 2 tygodnie do startu. Zjada mnie stres. Śni mi się trasa. Oczywiste, że nie zrezygnuję. Podejście musi być – 17h to można sobie prawie przejść – dam radę! R opowiada mi po raz nie wiem który (bo ja o to proszę) przebieg trasy, charakterystyczne punkty, momenty, teren. Boję się, i słucham, i boję się bardziej, i panikuję, i słucham, i znów się boję, i śnię o trasie. Pojechane te sny są. W jednym startuję w nocy z Mają i R. Ale mamy przewidziany nocleg po drodze. Maja gdzieś zatrzymuje się na jedzenie. A ja sobie myślę: jedzenie? W nocy? Bez sensu! Umawiam się z nimi, że spotkamy się później, na noclegu, bo przecież to zawody są, a ja iść muszę. Budzę się z uczuciem odrealnienia. Ale się nie poddam. Im bliżej startu tym bardziej to wszystko nierealne. Jakbym nie jechała tam startować, tylko kibicować. Noclegi załatwione, transport jest. Wizyta u ortopedy na tydzień przed i ściąganie torbieli zza kolana – tak, cały czas tam była! Ale miałam pozwolenie od ortopedy na bieganie, bo nie bolało nic – jedynie niesamowicie wkurzało. Taka piłka tenisowa z tyłu nogi, drugie kolano, ucisk. W niedzielę ostatnie długie wybieganie. Kolano ok – torbiel nie wraca. Dobry prognostyk. Do tego same miłe spotkania na trasie - w tym i Ola i Łukasz, którzy na Krynicę mają swoje założenia. Będę za nich trzymać kciuki i na trasie o nich pomyślę. Ale o tym w kolejnym wpisie. 

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz