Czwartek – dzień przed wyjazdem. Popłakałam się ze stresu. Mój organizm się
boi, bo podwyższona temperatura i tak jakby fragmenty choroby jakiejś – ni to
przeziębienie, ni to zatrucie. Pakowanie jakieś takie poza mną. R sprawdza czy
wszystko mam. Pewnie i tak czegoś zapomnę.
Piątek – jedziemy. Autokarem z Kórnika z grupą biegaczy z
Brylant Kórnik. Próbuję spać. Czasem
się udaje, czasem nie. Rozmowy dookoła, śmiechy. Ludzie pytają, co biegnę i tak
jakoś chyba mi nie wierzą, że chcę 100. Maja i R za to we mnie wierzą. I dobrze,
bo ja już średnio. Dalej to nierealne. Chyba dobrze, bo stres jakoś się
rozmywa. Mój organizm myśli chyba, że wszystko to tylko taki żart i że go
przecież nie wypuszczę w taką trasę. Do Krynicy przyjeżdżamy o 19. Małe
perturbacje po drodze. Szybko do biura zawodów, przepaki robione na kolanie. I
kolacja – bo nic nie jadłam ciepłego – makaron z oliwą i prawdziwkami. O 21. O
21 to ja spać miałam iść. Przygotowanie na pobudkę o 2 w nocy. Ciuchy, plecak,
czołówka, buty. Ostatnie rady trenera. I spać. Zatyczki w uszy i buff na oczy.
Sobota. 2 w nocy. Budzik. Budzę się. Brzuch boli. Najważniejsza rzecz w
sumie dla biegacza – toaleta – może i nie brzmi to pięknie, ale dla mnie
niezmiernie ważne. Czy jelita będą współpracowały czy nie? Od rana współpracują
– uff. Jakoś tak mechanicznie myję się, ubieram, maluję, pakuję, jem śniadanie,
wychodzę.
Idę ulicą w ciszy. Jak wszyscy dookoła. Dziwne uczucie. Powinni rozmawiać.
Albo ja nie słyszę? Na starcie spotkani znajomi – Marysia, Marcin, Łukasz,
który startuje. Chwilka rozmowy. I czekam na start. Zegarek łapie sygnał.
Gotowa.
I start. Nie myślę na razie. Na razie biegnę. Mijam Dawida – kolejny
znajomy. Pierwsze kilometry to rozgrzewka tylko. W końcu ciemno, ludzie śpią, a
za chwilę pod górkę. Podejście pierwsze. Potem las, można biec, ale za chwilkę
znów pod górkę. I taka przeplatanka. Mijam ludzi, ale się nie spinam. To
początek. Nie ma co. Biegnę. Boli lewe ramię. Czemu? Może jeszcze śpi. Prawe
kolano zaczyna szczypać. Co to ma być? Szczypać? Bez sensu. Biegnę dalej. Pod
górki podchodzę, po płaskim lecę. Czołówka oświetla. Nagle chmura – przyjemnie,
ale dziwnie. Nic nie widać zbytnio, bo światło czołówki rozprasza się w
zawiesinie wodnej – śmiesznie. Ale trzeba do przodu. Na Runek – tu się potykam
po ciemku, ale łapię równowagę i biegnę. Od tego miejsca zaczyna „boleć”
brzuch. Jelita pracują. K…. nie tak miało być. Ignoruję. I tak będę ignorować
już do mety. Potem nie zwracam po prostu uwagi. Dookoła stała grupa – przeplatamy
się. Zbliża się pierwszy punkt –
22 km. Myślę już o tym, że fajnie by było,
gdyby światło się pojawiło. I jak szybko tu pierwsi byli? I jak R i Mai się śpi? Mijam się na przemian z
blondynką (5 kobieta na mecie) – okaże się, że tak będzie aż do Wierchomli. Dotarcie tutaj zajęło mi 2h
20 min. Szybkie picie i lecę. Moc na razie jest –
trzeba korzystać. Teraz już w końcówce ciemności. Ku Rytrze. Bo biegnę
odcinkami. Nie mam w głowie 78 km teraz, a 14. Do przepaku. Po kawałku. Nie na
hura. Bardzo miły odcinek. Trochę hopek po drodze, ale generalnie w dół. Dobrze
się biegnie. Nogi niosą. Wychodzi słońce. Czołówka do plecaka. Gdzieś przed
Rytrem pan z numerem 662 je żel i wyrzuca opakowanie w krzaki. Gdyby to chociaż na ścieżkę było –
podniosłabym. Naprawdę tak trudno zabrać ze sobą? Taki ciężar? Nie krzyczę za
nim, bo gna. Nie będę o tej porze w lesie krzyczeć. Ale nie podoba mi się to.
Cóż, las w końcu sam się kiedyś posprząta, prawda? Zbieg. I dziwi mnie ten
zbieg, bo ja nie umiem zbiegać, a tu mijam ludzi. Zawsze mnie mijano. Ja na podejściach,
bo moc w nogach, ale zbiegi to ciężkie raczej. A tu leci. Dziwne. I zbliża się
Rytro. Zbiegając na asfalt czuję nogi – niedobrze – tutaj jeszcze nie powinno
tak być. Może to kwestia miasta? Bo asfalt? Biegnę do przepaku.
Rytro. Przepak. 3h 50 min.
36 km. Spędziłam tutaj 5 minut. Zdjęłam bluzę,
uzupełniłam camela, uzupełniłam płyny, chwyciłam 4 bebetki i ruszyłam. Nic z
jedzenia mi jakoś nie odpowiadało. Przede mną kolejny odcinek. Tym razem
niedługi, bo jedynie 9 km – do schroniska na Hali Przehyba. Wiem, że strome
podejście, ale siły wracają. To chyba płyny. I zaczynam sobie myśleć o Mai i R.
I, że z R zobaczę się za 4h – taki limit sobie wyznaczam na dotarcie do
Piwnicznej. Ma być tam na zegarku 8h. I o tym sobie rozmyślam. Jem te bebetki –
męczę je. Jakoś głodna nie jestem. Nie smakują. W Piwnicznej kabanosy czekają –
o tym też myślę. Podejście. Znów mijam ludzi. Na przepaku spotykam Marcina i z
nim też będę się mijać do Wierchomli. Patrzę, czy Ola gdzieś jest, bo ona
startuje na 64. Na przepaku rozglądam się, ale jej nie widzę. Pierwsze busy już dojeżdżają, ale start dopiero za godzinę. Za godzinę sobie o niej znów pomyślę i zacisnę wówczas kciuki. Wracając na trasę. Podejście. U góry już sobie biegnę. Tutaj są momenty, że
sama jestem na szlaku. A były rozmowy wcześniej – „
Co jeśli się zgubię?”, „
Nie
zgubisz się! Zawsze ktoś jest przed Tobą albo za Tobą”, „
Ale jak nie będzie to
pierwsze, co robię, to skręcam w krzaki!” – o tym myślę – „
powinnam teraz
skręcić w krzaki!”. Pfff. Pięknie dookoła. Podziwiam. Wbiegam na agrafkę przed
schroniskiem i mijam Ewelinę, która leci w przeciwnym kierunku. Trzymam za nią
kciuki! Od początku. Nawet podczas rozmowy wczoraj przed startem obstawiam jej czas i miejsce w Open. W drodze do schroniska myślę – jak będę tędy wracać to
wyciągnę telefon i zrobię fotę – tak tu pięknie. Ale z foty nic nie wyszło, bo
akurat chmury naszły, kiedy nawróciłam. Docieram do schroniska. Tutaj pomarańcze –
magia! Od tej pory będą już na każdym punkcie. Dużo picia. Nie ma co marudzić.
Ruszam. Wyciągam telefon, bo sms. R pisze – ale widzę, że dawno. Coś z
zasięgiem? A tu co? 16% baterii???? 100 było na starcie. Telefon coś sobie
powłączał, wrrr. Odpisuję. Umawiam się w Piwnicznej. Jak płyty będą. I biegnę.
I podchodzę. I znowu biegnę. I słyszę: „
skąd kobieto masz tyle siły?”. Nie wiem
w sumie. Sama się znajduje. Nogi czuję. A głównie kolana. Myślę, że w
Piwnicznej dam je sobie zmrozić. Smsowe ostrzeżenie przed zbiegiem na 50 km.
Uważam. To już za Radziejową, która przyszła nagle. Przypominam sobie o
odliczaniu. 16 km do R i Mai. Nie do Piwnicznej. Do nich. Wiem, że tam będą. To
takie miłe. Jest zbieg. O k…. Wchodzi w czwórki. Kolana też. I piszczele. Cóż –
taka trasa.
52 km – fota, bo coś na
kształt Tatr w tle. Podejście. Potem zbieg. I trochę hopek. Zaczynam być głodna,
a ze sobą mam ciastka własnoręcznej roboty – takie energetyczne. Ale słodkie, a
ja myślę tylko o soli, i tłuszczu. Nie można być głodnym. Na podejściach męczę
ciastko. Jedno tylko, bo więcej nie daję rady. Bardzo ładne tereny. Bardzo
przyjemnie tu się leci.
62 km. Piszę smsa, bo zaraz płyty. Ale cóż za płyty! W
opowieściach to nie to samo. Jak tu do cholery biec, żeby się nie zabić??? Od
pewnego czasu mijają mnie już ludzie z 64 km i Ironi. Myślę znów o Oli – jak jej
pójdzie, bo wystartowała godzinę po mojej wizycie w Rytrze. Gdzieś już przy
Piwnicznej słyszę, że
Magda Łączak skręciła kostkę.
Uuuuuu. Niefajnie. Mijają mnie kolejni panowie z 64. Jeden krzyczy ”
Księżniczko, czy
mogę przeprosić?”. Czuję nosem już przepak. Zaczyna robić się gorąco. Do tej
pory 10 stopni, a teraz skok na 15 i słońce. Czuję temperaturę, a przede mną
jeszcze 36 km. Po asfalcie 2 km. Głód. I tęsknota do R i Mai. Dziwne uczucie, bo przecież ich przed
chwilką widziałam. Ale wiem, że czekają. I wbiegam na przepak. Ależ uczucie!
Niestety bolą już kolana i piszczele, a moje stopy wołają o pomstę do nieba.
Piwniczna. 66 km. 7h 46 min. Tu spędzam 15 minut. Czuję, że za dużo, ale w
sumie nie wiadomo co by było, gdybym krócej tu była. Jest Maja i R! Ale radość!
Muszę się rozebrać. Zmieniam skarpety i patrzę na stopy. Nie będzie lekko – z
dwoma dużymi paznokciami już teraz się żegnam. Jest krew. Adrenalina na szczęście też. Skłamałabym,
gdybym powiedziała, że nie myślę o wyniku. Myślę. Ale bardzo głęboko. To w
końcu moje pierwsze 100 km. W dodatku po kontuzji. Nie wiadomo, co będzie dalej.
A podobno ultra zaczyna się od 80 km. To jeszcze przede mną. Teraz tylko
zmrozić kolana i piszczele. Kabanos do ręki. Mmmmmmm, kabanos! Najlepszy! Ale
już mam plan na zmianę w moich posiłkach na trasę – chociaż ciacha i żurawina
na Rzeźniku dały radę, to tutaj w ogóle się nie sprawdziły. Ruszam wraz z
R, bo on od tej pory będzie mi
towarzyszł aż do mety.
<3. Maja zostaje. Za godzinę ma swój start. Wygląda świeżo. R przypilnował ją, żeby
porządnie śniadanie zjadła. Od tej pory będę o niej myśleć – za każdym razem,
gdzie teraz jest i czy mnie nie dogania. Przede mną 4 podejścia i, co gorsze!,
4 zbiegi. Zaczyna się zabawa. Wbijamy się na pierwszą górkę. Nie jest źle. Cały
czas tu będę się mijać ze wspomnianą blondynką. Nie wiem, która jestem – ale
gdzieś w „czubie” kobiet. Nie mówię o tym teraz głośno, bo na zbiegach jest
najgorzej. Cierpię. Wszyscy mnie mijają. Wbijamy się do Łomnicy. Ufff. Teraz w
górę, czyli dla mnie dobrze. Gorąco. Ludzie kibicują. Takie to przyjemne. Po
płaskim jakoś biegnę, ale w dół znowu źle. R cały czas podnosi mnie na
duchu. Będzie dobrze. Biegnę. W dół do Wierchomli mija mnie kolejna kobieta (będzie
4 na mecie) i nie jest to pocieszające. Asfalt w Wierchomli i bieg. Może i
świńskim truchtem, ale zawsze. Gdzieś u góry jeszcze taplam w strumyku czapkę.
Na dole ludzie wystawili wiadro z wodą. Polewam głowę. I do kolejnego przepaku.
Dalej lecę odcinkami. Chociaż już teraz myślę – 23 km do mety – nie jest źle –
niedzielne dłuższe wybieganie przede mną jedynie. I jest przepak.

77 km.
Wierchomla. 9h 55min. Na przepaku 2 minuty. Tutaj myślę o Łukaszu, gdzie teraz jest i jak daleko ma do końca. Za niego też trzymam kciuki. Nie ruszyłam swojego
worka. Jedynie pomarańcze, uzupełnienie camela, napoje i w drogę. R popędza
mnie kijem. Tak
się śmieję, chociaż wcześniej do śmiechu mi nie było. Na 70 km był kryzys. Popłakałam
się, ale, że nie lubię się nad sobą zbyt długo mazać to, dzięki R, szybko
doprowadziłam się do pionu. Kolejne podejście. Ale jakie! Podobno najgorsze.
Mozolnie w słońcu pniemy się wszyscy w górę. Teraz w głowie 88 km i przeliczenia
– dam radę w 13h się zmieścić? No muszę! Na podejściu mijam biedną Ewelinę z Marcinem.
Nie jest to pocieszające. Ewelina podejmuje trudną decyzję o zejściu – w takim
stanie ciężko byłoby dalej. Na wykończenie jedynie. Trzymałam cały czas za nią
kciuki. Teraz też trzymam, by nic więcej już się nie działo. I podchodzę. I
myślę o Mai. I o R, który cały czas z przodu. Napędza mnie, ale też trochę
irytuje, bo
chciałabym mu dorównać kroku. Wiem, że jak to podejdę to zaraz zbieg będzie. Tu
u góry stoją turyści z colą oraz z waflami z toffi. Nie lubię coli, ale ta taka
dobra! Zbiegam.
83 km, mata i 5 km szutro-podejścio-podbiegu.
Tutaj trochę biegnę, trochę idę. I znów biegnę. I znów idę. Doganiają mnie
ludzie z 34. Wcześniej już mnie doganiali, ale wtedy Ci najszybsi. Teraz wolniejsi.
Też idą. Więc zrównuję z nimi kroku, żeby zmotywować. Z paroma rozmawiam. Chyba działa jak
widzą żółty numerek. Że daję radę. Za grupką 3 panów to nawet biegnę. Docieram
do 88km i dogania mnie kolejna kobieta. No nie! Tak nie miało być. Na zbiegach
tyle straciłam.
88 km. 11h 35 min. 1h 25 do wymarzonego wyniku i 12 km przede mną. 2
podejścia i 10 zbiegu. Dam radę? Tutaj trochę coli, pomarańcza i lecimy z R
dalej. Teraz na podejściu już głośno mówię, jaki mam cel. Ale R, jak to R, nie będzie
mnie okłamywał. Mówi: „
Zobaczymy. Jeśli dasz teraz z siebie wszystko to będzie poniżej 13”. Daję. Wyprzedzam kobietę, która będzie 6 na mecie, ale w tym momencie tego
nie wiem. Nie wiem, że te 34 km zabierają mi jakąś wygraną. Chociaż źle piszę –
ja sama sobie zabieram. Cóż. Takie życie. Są ode mnie lepsze. Podchodzę z planem, że potem, choćbym miała z bólu
ryczeć, to będzie bieg. I jest. I biegnę. Kilometry w okolicach 6:00-6:15. Zawsze
lepiej niż 7:00, lub 12:00. W końcu w nogach mam 90 km. Chociaż 92 km w 5:48,
93 km w 5:53. Nie zauważyłam przejścia na wersję ultra – pomyślałam jedynie na
80 km – o – Rzeźnik zrobiony w lepszym czasie. Biegnę. Są momenty w okolicach 5:30. Jakaś moc
we mnie jeszcze jest. Wzywa meta. Mijają ludzie, ale ja daję z siebie naprawdę
wszystko. I nie chodzi o oddech – piszczele bolą jak s…..n. Palce u stóp zresztą też.
Nie chcę myśleć o tej miazdze, która tam może być.

Myślę o mecie. Myślę o
czasie. Myślę o Mai. Myślałam o piwie przed Rytrem – teraz myślę o kabanosach.
Piwo mi przeszło. Jeszcze tylko parę hopek. Po drodze dziewczyna z dystansu 34
mówi mi, że podziwia. Odpowiadam, że jeszcze nie dotarłam. „
Dotrzesz” – słyszę.
R we mnie wierzy i mi powtarza, że pięknie, że widać, że walczę. Muszę walczyć
– teraz nie ma innej opcji. Jeszcze trochę lasu. Słyszę metę. Na 2 km przed,
fotograf: „
biegnij, jeszcze 2 km”. To był fragment podejścia, ale do zdjęcia
pobiegłam. Już tylko 2km. Co to jest? Pikuś! Lecę. Krzaki przede mną. Ale
wpierw płot. R już na mnie czeka. Niecały kilometr i mam 9 minut, więc dam
radę! Asfalt. Lecę. Ostatnia prosta. Flagi, kibice, euforia, zegar, z przodu
widzę jeszcze liczbę 12. I płacz mi się ciśnie do oczu.
100 km. 12h 58 min 45 sek. 7 w Open Kobiet. Przegrałam 5 i 6 miejsce o 8
minut. I dużo i mało. Między nimi była różnica 1 sekundy, to dopiero musiała
być walka. Za słaba jeszcze jestem by walczyć o nagrody. Medal. Herbata. R. 100
km w nogach. Magia. Trudno mi opisać jakie to uczucie, bo szczerze to chyba nie wierzyłam. Boli wszystko, ale w głowie tak jakby powrót z wycieczki.

Po. Maja w trasie jeszcze. Męczę R, by do niej napisał, gdzie jest, chociaż R i tak miał w planie się nią zająć. Ale ja na zmęczeniu to chyba jakaś marudna jestem. Idziemy do pokoju. 600 m od mety, ale wciąż pod górę. Tak chyba lepiej, bo w dół nie dałabym rady. Po drodze płacz. To emocje. R odprowadza mnie i leci na metę łapać Maję. A ja ląduję pod prysznicem, siadam na ziemi i tak będę siedzieć, aż Maja i R nie wrócą. Potem znowu płacz, trzęsie mnie, bolą stopy. Postanawiam nie wstać z łóżka. R i Maja idą po pizzę, a ja płaczę. Łzy lecą same. Do momentu. Telefon do przyjaciółki, wpis w grupie
Kobiety Biegają, pizza, najlepszy sok wiśniowy w życiu i i
nformacja, że jestem 3 w swojej kategorii - podium? Nie ma co się mazać! Trzeba się ogarnąć i zebrać! I teraz dopiero powoli zaczyna do mnie docierać. 100 km? Tak!!
Spełnienie. Zrobiłam to! Czy wiedząc teraz jak to jest powtórzyłabym to wszystko? Ależ oczywiście. Chociaż zdecydowanie chciałabym być bardziej wytrenowana, lepiej przygotowana. To moja pierwsza setka i już przed wiedziałam, że chciałabym by nie była ostatnią.
Koniec części trzeciej (nie ostatniej).
Część pierwsza.
Część druga.
Część czwarta.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz