poniedziałek, 21 września 2015

Z pamiętnika (ultra)maratończyka. Droga do Krynicy. Część pierwsza.

   

Nie wiem kiedy przyszedł pomysł, by przebiec 100 km. Na pewno był już w pociągu do Warszawy rok temu, gdy jechaliśmy z R na Rzeźnika. Wpierw Warszawa, potem Cisna. Pamiętam, że byłam przerażona i że niesamowicie nakręcona. Zapał mój ostudził R, który mi powiedział wówczas, że „ultra zaczyna się od 100”. Czyli Rzeźnik nie uprawniał mnie do nazwania siebie „ultraską”. Ale, ale – wcześniej jeszcze pyknęło 55 km na GWiNCie (bieg, który notabene do tej pory siedzi w mojej głowie) – wówczas już musiałam usłyszeć to stwierdzenie, które po dziś dzień mi towarzyszy. Jeśli był Rzeźnik to i w moich myślach wcześniej musiała być setka. Nie ma innej opcji. Ale niestety teraz nie jestem w stanie wygrzebać w pokładach różnych dziwnych rzeczy zasiedlających mój umysł, kiedy to było. Cóż – pozostaje mi napisać – kiedyś pojawił się pomysł na 100 km po górach. A czemu Krynica? Chyba po opowieściach R i czytaniu jego bloga (Krynica 2012, Krynica 2013).  Na tegoroczne zawody zapisałam się w grudniu 2014. Jednakże później pojawiła się inna opcja… Rzeźnik Ultra. Sytuacja uległa zmianie, Krynica odeszła na dalszy plan. To miała być moja pierwsza setka – w sumie ponad. Na bieg zapisałam się w styczniu tego roku. Tak jak na bieg Granią Tatr. To miały być 3 starty tego sezonu. Reszta się nie liczyła. Po drodze jakieś 5tki, dycha i półmaraton. Ale tak naprawdę tylko to miało sens i tylko o te biegi chodziło. Do czasu.


21.02.2015 – ta data weszła do mojej pamięci… V Bieg Górski Leszno Grzybowo – 10 km crossu, 10 km góra-dół, 10 km naprawdę dobrego biegu. Na mecie zameldowałam się jako 1 w Open Kobiet z czasem 44:02, 20 sekund przed drugą. Biegło się świetnie. Nogi niosły, nic nie bolało, leciutko i chyżo po górkach. Na mecie rozciąganie obowiązkowe i szczęśliwa wsiadałam do samochodu – taki był plan i został wykonany. Wieczorem jednak już lekko poczułam lewe biodro. Ale ono odzywało się co jakiś czas i przechodziło, więc mnie to nie przejęło. Dnia następnego 2 wydarzenia: test Coopera w ramach pracy mgr, do której byłam królikiem doświadczalnym, i Półmaraton Zabla – z okazji urodzin R -> były numerki, medale, i fajna trasa crossowa na Malcie. A i limit czasu – 2h J Bardzo kameralnie, bo aż trzech zawodników! Rano ból w nodze – zignorowany. Hop na rower i lecimy na test – podczas biegu zupełnie nic – 3.02 km w 12 min. Znów rower. I na Maltę. Te 2h jednak już nie wpłynęły dobrze na nogę – pod koniec bolało. Wieczorem rollowanie, rozciąganie i nadzieja, że rano przejdzie.



Nie przeszło. Naprawdę bardzo bolało – od tej pory zaczęły się moje zmagania z kontuzją. Cały lewy bok poszedł. Wpierw przyczepy krawieckiego i prostego, boląca czwórka, ITBS, lewe biodro, przywodziciel, pośladkowe… wszystko. 2x USG, wizyta u dr Marszałka, u mojego ortopedy, w Rehasporcie, u dr Dzianacha, 10 tygodni rozbijania wszystkiego u Bartka Żbika (polecam!) i prostowania miednicy, nastawiania ramion, wszystkiego. Ćwiczenia, ból, płacz. Test na zakresy ruchu, który wypadł niepokojąco. Ojjjj – R musiał mieć cierpliwość. Dużo płakałam. Dużo marudziłam. Dużo bólu było. Na początku nie mogłam normalnie chodzić. Na rowerze nie bolało – szkoda, że rowerem po uczelni jeździć nie mogłam. To był okres bólu – płaczu – nadziei – determinacji – ćwiczeń – bólu i płaczu znów. Doszłam do momentu, gdy za kolanem lewym pojawiła się ni stąd ni zowąd torbiel Baker’a – Bartek opuścił ręce i wysłał mnie do Centrum Osteopatii – do Daniela Jóźwiaka. 2 wizyty u Daniela spowodowały zmianę. Nie mówiąc oczywiście o tym, że Bartek wykonał niesamowitą pracę – wyprostował i rozbił wszystko co się dało. Jak Daniel zadziałał to przekierował mnie do Julii w tym samym Centrum – Julia pracuje ze mną do dziś. Czemu o nich wspominam? Bo bez tych ludzi nie byłabym w stanie myśleć nawet o czymś tak szalonym jak 100 km! Nie jest jeszcze różowo, ale nogi działają. Jeszcze jednak dużo pracy przede mną.



Na koniec tego wpisu nie mogę nie wspomnieć o moich dwóch sprzymierzeńcach. Pomimo tego, że był to okres bólu i przerwy od biegania, nie próżnowałam. Rower był moim zbawieniem. Wystartowałam nawet w zawodach Enduro. Pierwszy i ostatni raz. Ukończyłam na ostatnim miejscu, ale ukończyłam! Bo to nie było aż takie oczywiste. Dużo wykręciłam na moich jednośladach - i to w każdej pogodzie. Nie oszukujmy się - nosiło mnie, musiałam coś zrobić z energią, musiałam coś robić, by nie myśleć o przerwie, musiałam robić coś takiego, co pozwalałoby mi nie dość, że się ruszać, to dodatkowo wspomagać proces powrotu. Rower miałam wręcz wskazany. To był czas roweru. Ale był to też czas basenu. Basen też był wskazany. Pojawiały się myśli, że nie jest tak źle, bo jakby co to mam na co się przerzucić! Więc w momentach, gdy nie płakałam kręciłam kilometry na kołach i w wodzie. 



Brak komentarzy :

Prześlij komentarz