czwartek, 24 września 2015

Z pamiętnika (ultra)maratończyka. Droga do Krynicy. Część czwarta.

##################################### MAJA #####################################


Jest środa, kilka dni po Krynicy. Piszę do przyjaciółki z Warszawy sms’a: lubię spędzać z nimi czas, z Kajką i Robim, chociaż mają nierówno pod kopułą. A może właśnie dlatego?

Prawda jest taka: jeżeli mam ochotę zrobić coś wymagającego fizycznie, jeżeli mam ochotę na ruch, działanie, akcję, to mogę uderzyć do nich i zawsze coś się zawiąże. Chęć u nich jest spora. Pewnie większa niż u innych, czasem może nawet zatrważająca.

Z Krynicą poszło gładko. Siedzieliśmy u mnie w Gdyni, na mieszkaniu z iście górskim widokiem na Witomino. 

Był grudzień zeszłego roku, jakoś chwilę po morsowaniu w morzu. Trwały rozkminy, gdzie w 2015 wybrać się na bieganie. W tym czasie planowałam połówkę (biegową) każdego miesiąca. Takie było noworoczne założenie. Z którego wyszło szydło z worka, bo kontuzja. Ale jeszcze wtedy świeżość nóg i umysłu. Opowiadają mi o Krynicy. Patrzę, że półmaraton po asfalcie, a trasa wiodąca przez góry to już dłuższy dystans. Zaczęłam wątpić,czy w ogóle dam radę,ale po asfalcie nie chciałam,gdy w perspektywie coś piękniejszego do przeżycia. Kaja oczywiście, że czemu bym miała nie dać, jestem mocna. I potem pewnie powiedziała, bo to niemal zawsze powtarza: masz potencjał i gdybyś trenowała... A ja sobie dopowiadam, że to taka mantra jak z podstawówki, gdy nauczyciel mi mówił niby motywująco: zdolna,ale leniwa. No właśnie. Moim zdaniem każdy ma potencjał. Tylko ktoś,kto potrafi zwalczyć lenistwo, jest w stanie udowodnić,czy to rzeczywiście prawda. Cała reszta to ludzie bez ciśnień.

Zapisałam się, zapłaciłam, nie patrząc na mapę, że to drugi koniec Polski i podróż będzie nieskończona. Z nad morza w góry. Kilkanaście godzin pociągowo-autobusowej masakry, żeby chociaż przez chwilę pooddychać górskim powietrzem. Morskie jest przecież niewystarczające. Teraz mogę powiedzieć, że warto było, chociaż za krótko. Muszę też się sama przed sobą pochwalić (mądra dziewczynka, głask! głask!), że dobrze zrobiłam, kupując bilet na kuszetkę z Poznania do Gdyni, gdyż inaczej w pracy bym nie wysiedziała (z pociągu prosto do biura, cała wymięta). I tak ledwo ledwo mimo kawy i dużej ilości wody. Ledwo chodziłam, tak mnie piekły uda. Wróciłam do domu i spanie, w pociągu przecież zaraz musiałam wstawać, chociaż dopiero co zasnęłam. Świeżo i zdrowo poczułam się w środę. I poszłam kupić biegowe buty górskie (powtarzając za osobami, które mi doradzały: agresywny bieżnik, raz!).

Teraz siedzę w pracy i marzę o tym, żeby tam wrócić. Żeby pojechać w góry i wypróbować moje nówka sztuka nieśmigana buciki. I je zacząć zajeżdżać, bo nie lubię nowych butów. Za sztywne są, a ja lubię, gdy jest luz i zero spiny. To samo,co napisałam o butach, mogłabym o sobie. Chcę pojechać tam znów, przeczołgać się jeszcze raz po tej samej trasie, żeby siebie sprawdzić, wypróbować i zajechać, bo jestem za sztywna i zbyt spięta. Muszę się sobą dopasować do dystansów, do warunków, do zbiegów i podbiegów. Bieg górski to nie bieg po płaskim, gdzie do tej pory mogłam sobie pozwolić na brak dobrego,mocnego wytrenowania. I osiągać wyniki dostępne dla wszystkich.

W sobotę był bieg. Kaja startowała o 3:00 ,gdy ja i Robi słodko spaliśmy. O 7:00 się pobudziliśmy. Robi szukał w internetach śladu informacji odnośnie tego,co się dzieje na trasie. Ktoś tam zszedł, bo kostka. I tyle. Napisał do Kai, ale pewnie nie miała zasięgu, dopiero po paru godzinach nam odpowiedziała. W tym czasie pojawiały mi się w głowie różne obrazy, trochę się bałam, że coś złego się zadzieje, że żołądek, że kontuzja, że ktoś nieprzychylny zepchnie ją w krzaki, złowieszczo się śmiejąc. Ja miałam start o 12:00 z Piwnicznej, do której mieliśmy dojechać specjalnym autobusem. Robert zapakował się ze mną, żeby dołączyć do Kai na ostatnim etapie biegu, by wesprzeć ją duchowo („mam nadzieję, że będę w stanie dotrzymać jej kroku”). Wsiedliśmy do pierwszego busa, żeby dotrzeć tam jak najszybciej, bo zaczęliśmy się bać, że Kaja nam ucieknie. Z sms’a od niej wynikało, że pędzi i dobrze jej idzie. Szybkie kanapki i w drogę.

O 10:45 Robi i Kajka ruszyli z Piwnicznej w stronę mety. A ja siedziałam na trawie, patrzyłam,co się dzieje i słuchałam śpiewów dziewczynek w góralskich strojach. Ktoś podszedł zrobić ze mną wywiad,myśląc chyba, że startuję na tych dłuższych dystansach a nie na jakichś tam 34 km. Powiedziałam o Kai, bo właściwie nie zastanawiałam się,co mnie czeka,ale cały czas myślałam jak ona się czuje i jak jej idzie. Wyszło mocne słońce, więc rozebrałam się z tych wszystkich ocieplaczy, które włożyłam tak wcześnie rano, gdy jeszcze nic nie wskazywało na to, że chmury znikną. Porozgrzewałam się trochę. I jakoś zaraz wybiegliśmy.

Mocno pod górę, mocno w dół, mocno pod górę. Nie powiem, w myślach pojawiało się: to nie dla Ciebie, nie jesteś jak zwykle wytrenowana i po prostu słabiak z Ciebie. Ale przynajmniej widoki są super. I skupiłam się na tym, że jest pięknie. Ktoś mnie zagadał. Potem ja kogoś, walcząc z co nowym kryzysem. Na drugim punkcie, chyba na 26 km, najadłam się, bo mi pustka żołądkowa śpiewała rzewne pieśni. Tak to jest, gdy startujesz w południe, a tzw. reisefieber przed startem nie pozwoli Ci spać dłużej i zjeść w związku z tym późniejszego śniadania. Potem już praktycznie było w dół, ale zmuszałam się do ruchu, bo mnie wszystko bolało. Nie był to mój pierwszy górski bieg, ale trochę zlekceważyłam przewyższenia na tej trasie i nie oszukujmy się, dały mi tak w kość, że co chwilę pojawiała się zgubna myśl: zejdź z trasy pipko. Ale potem: Kaja, mając w nogach ponad 60 km tu biegła a Ty się poddasz? Nie ma mowy! Gdy dobiegłam do mety,czekał na mnie Robi. Kaja była już odprowadzona do pokoju, gdzie leżała pod prysznicem i doprowadzała się do względnego porządku. Gdy i ja umyłam dupę, poszliśmy z Robertem po jedzenie, bo Kaja to po prostu legła w łóżku i targały nią zbyt silne emocje, żeby móc ruszyć się w ogóle na krok. Pizza,ciasta,napoje. Zjadłam, bo głód, ale nic smacznego, chociaż pizzę i tak sympatycznie wspominam, bo pani, która nam ją sprzedała, skomentowała, że jesteśmy fajni. 



Muszę się z nią zgodzić, jesteśmy fajni. Ja i Robi (o Kai nic naturalnie nie powiedziała, bo jej tam nie było, ale pewnie też by ją podłączyła do fajności naszego grona; piszę to, bo jednak jest to gościnny wpis na Fit for Fun). Ale z jej uwagą: taka pyszna, że sama bym zjadła, nie zgodziłabym się, gdybym nie była głodna jak wilk. Napchana energią Kaja wstała i poszliśmy na dekoracje. To była w ogóle bardzo interesująca przemiana. Gdy wychodziliśmy z pokoju, Kaja wyglądała jak na łożu śmierci, gdy wróciliśmy pełen banan i słynny zaciesz Cocker Spaniela. Nic jednak dziwnego, też bym się jarała, gdyby ktoś mnie poinformował, że jestem trzecia w swojej kategorii na tak trudnym biegu.


Następny dzień rozpoczął się ogarnianiem chlewu, który zrobiliśmy przez dwa dni w pokoju (po biegu worek z biegowymi śmierdzielami rezolutnie został wystawiony na balkon). Potem popakowani jak wielbłądy ruszyliśmy stylem paralityków do miasta by poczuć klimat zawodów. Biegli akurat maratończycy i połówkowcy a my szamaliśmy śniadanie. Kawa mi nie smakowała, jajecznicę oddałam Robertowi. Siedziałam z nosem na kwintę. Niby fajnie, że dotarłam na metę,ale nie byłam z siebie zadowolona i wcale nie chodziło o czas dotarcia, ale o to, co czułam podczas biegu. Zazdrościłam Kai tego, że na takim dystansie dała radę w pięknym czasie a ja ledwo się doczłapałam, zwalczając od 12 kilometra nieustanny ból i słabość głowy. Nie była to zawiść, raczej ciche kwilenie ambicji, których nie udało mi się uspokoić.

Robert spojrzał na mnie i pozadawał kilka pytań. I tak zaczęła się rozmowa z kartką i długopisem w ręcę i rysowaniem szerszych planów. Trener i niepokorny,leniwy biegacz. Ręczniki suszyły się na słońcu nad rzeką, klaskaliśmy co chwilę,kibicując biegaczom, Robert opowiadał.

Potem dostaliśmy darmowe lody od Korala. Były pyszne i zimne a dzień nie przestawał być gorący.

##################################### KAJA #####################################

I tak dotarliśmy do końca Krynickich opowieści. Patrząc na te cztery wpisy widzę, że nie oddałam wszystkiego co się działo i co kłębiło mi się w głowie. Nie napisałam, że gdzieś po drodze powtarzałam sobie mantrę: "Masz nogi jak koń i umysł z żelaza" - strasznie mnie to bawiło - to był jakiś chyba 80 km. Nie napisałam, że mając 13 h na rozmyślania o wszystkim, rzeczywiście rozmyślałam o wszystkim, ale bardzo nieistotnym. Cała rzeczywistość codzienna zniknęła, w głowie była totalna pustka zapełniana chwilowymi myślami. Nie odkryłam nic nowego, nie wpadłam na żaden genialny pomysł, nie przepracowałam codzienności. Odcięłam się. Byłam jedynie ja i góry. Nie napisałam jak pięknie wszędzie było. Nie napisałam, że za krótko w górach zagościłam, bo już tęsknie. Nie napisałam jak bardzo istotne było w trakcie przechodzenia kontuzji wsparcie ze strony kobietek na Kobiety Biegają - dziękuję dziewczyny! Tak naprawdę nie dałoby się wszystkiego tego opisać bez zanudzania Was! Mam nadzieję, że nie zanudziłam.

Zamykając - tak! chciałabym to przeżyć jeszcze raz!




Koniec części czwartej (ostatniej). 

Część pierwsza.

Część druga.
Część trzecia.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz