niedziela, 29 września 2013

Popeye'owe szaleństwo.

O szpinaku.


Uwielbiam szpinak! W każdej postaci :) Dlatego też postanowiłam zaszaleć i wykorzystać go do wypieków. Dziś będzie pomysł zapożyczony z http://pinkcake.blox.pl/2012/03/Ciasto-szpinakowe-cudnie-zielone.html (jak zwykle lekko zmieniony - ale tym razem naprawdę lekko :)) - czyli CIASTO SZPINAKOWO-KOKOSOWE oraz moje własne autorskie CIASTECZKA SZPINAKOWE (na słodko i na słono) :) Myślę, że Popeye byłby zadowolony ;)


CIASTO SZPINAKOWO-KOKOSOWE


Składniki:

1 szklanka mąki orkiszowej
1 szklanka wiórków kokosowych
0,5 szklanki brązowego cukru
1 łyżeczka sody
1/3 szklanki oliwy
1,5 łyżeczki octu jabłkowego
1 szklanka rozdrobnionego mrożonego szpinaku
1/2 szklanki mleka koziego

Wykonanie:

Szpinak należy rozmrozić i odcedzić, by było jak najmniej wody. Wszystkie składniki wymieszać razem - nie jest to żmudne i skomplikowane zajęcie ;) Wystarczy garnek i łyżka. Płynny, zielony eliksir przelać do tortownicy - użyłam takiej podłużnej, chlebowej - jak na zdjęciu ;) [foremka została wpierw wysmarowana masłem i wysypana bułką tartą - niestety nie miałam akurat startej ciemnej bułki, ale taką polecam].  Piec około 40 minut w 180°C (pierwsze 10 minut z termoobiegiem, później bez) do suchego patyczka.

CIASTECZKA SZPINAKOWE

Słodkie
Składniki:
1 i 3/4 szklanki mąki pszennej
4,5 łyżki cukru
1/4 łyżeczki soli
150g masła
1 duże jajko (albo samo żółtko - zależy czy chcemy bardziej czy mniej kruche ciasto - ja użyłam samego żółtka)
--------------------
świeży szpinak
dowolny dżem (ja użyłam dżemu truskawkowego własnej roboty)

Słone
Składniki:
1 i 3/4 szklanki mąki pszennej
3/4 łyżeczki soli
150g masła
1 duże jajko (j.w.)
--------------------
świeży szpinak
orzechy

Wykonanie:

Wszystkie składniki nad kreską mieszamy, ugniatamy (osobno oczywiście dla ciasta słodkiego, osobno dla słonego ;)) i zawijamy powstałą kulkę w folię. Kulki lądują na około 30 minut do lodówki. Następnie do każdej z nich dodajemy posiekany szpinak - świeży (zmielony najlepiej w blenderze). Dodawałam go 'na oko'. Gdy już wszystkie składniki są razem ładnie wymieszane, a kulki zrobią się zielone - formujemy kulki wielkości orzecha włoskiego, rozpłaszczamy je, robimy dziurkę na środku i dekorujemy - słodkie dżemem, słone orzechami. Piec w temperaturze 180-200°C przez 20 minut.




SMACZNEGO!

niedziela, 22 września 2013

Raz na wodzie, duuuużo razy pod.

Pewnego pięknego dnia w pracy... Nie wiem czemu wszystkie moje historie mają taki początek? :D Pewnego pięknego dnia wpadłam na pomysł/usłyszałam/ktoś zaproponował.... Tym razem było tak samo. Pewnego pięknego dnia w pracy znajoma opowiedziała o swoim nowym hobby - windsurfingu. I w głowie zapaliła się lampka: Ale fajnie! [coś ta lampka zdecydowanie za często się zapala ;)]. Tego jeszcze nie próbowałam! Czas najwyższy. "Jak będziecie następnym razem jechać - daj znać" - to była moja reakcja na opowieść. W sumie chyba żadnej innej po mnie nie można było się spodziewać. Było to jakiś czas temu. Gdy troszkę już zapomniałam o pomyśle (mam taki worek pomysłów w głowie ze znacznikiem: do zrobienia kiedyś) koleżanka wysłała sms'a: "Jutro jedziemy na windsurfing ok 14. Chcesz się wybrać?". Akurat tego dnia impreza i nie wiedziałam czy dnia następnego będę miała ochotę na jakiś wysiłek. No ok - trochę przekłamuję - wiedziałam, że jakąś aktywność fizyczną uskutecznię, ale nie wiedziałam czy będę miała ochotę akurat na spotkania z zimną wodą. Impreza minęła, obudziłam się rano, wstałam i już wiedziałam - CHCĘ! Jak zwykle namawiać, jak widać, mnie długo nie trzeba. Po tym pięknym wstępie następuje część właściwa: tak właśnie znalazłam się w Kiekrzu.

Windsurfing - pierwsza lekcja. Szkoła: Mysza Surf Center. Lekcja zaczęła się od założenia na siebie pianki - założyłam ją tył na przód :D Cała ja. Później opis żagla, z którego coś tam jeszcze pamiętam. I hop do wody. Wejście na deskę i nagle się okazuje, że nic nie ogarniam :D Deska sobie, żagiel sobie, a jezioro na mnie czyha. W głowie mantra: nie wpadniesz do wody, nie wpadniesz do wody. Pierwsze 10 minut to działa - czyli do pierwszego spotkania z wodą. To był szok, później było już lepiej. Woda aż taka zimna nie była, od czasu do czasu słońce się pojawiało, więc będąc na desce tych spotkań z wodą tak bardzo nie odczułam. Dopiero na brzegu, gdy się już przebrałam, zrobiło się naprawdę zimno. Ale wracając na jezioro - schody zaczynają się praktycznie od razu! Podnoszenie żagla z wody to prawdziwa męczarnia. Ręce i plecy mnie bolą. Ciekawe jak będzie jutro?


Ok - żagiel podniesiony i co dalej? Ustawienie pozycji i próba płynięcia. Jakieś przejścia z żaglem, zwroty deski, ostrzenie, odpadanie. Uffff. Dużo tego. Do tego silny wiatr, fale - katastrofa murowana :D W wodzie wylądowałam w sumie z 7-8 razy. Oberwałam żaglem przez nos, z 2 razy zakleszczyłam stopę, raz całą nogę. Ale ani razu nie wpłynęłam w trzciny! Chociaż było blisko ;) I nie wypłynęła po mnie motorówka! Chociaż pod koniec instruktor trochę mnie podholował na swojej desce do brzegu, bo miałam niesamowity problem z ustawieniem deski tak, by popłynąć w odpowiednim kierunku :D Z 5 razy robiliśmy manewr zwracania deski i za każdym razem ciągnęło mnie w okolice trzcin :D Ale i tak było fajnie ;) 1,5 godziny pływania, a czuję się jakbym biegała nie wiadomo ile. Pracowało całe ciało, więc wszystkie mięśnie czują miłe zmęczenie. 

Podsumowując: zabawę pewnie powtórzę :) I polecam - dla samego chociażby spróbowania czegoś nowego. Wszystkich, którzy już surfują i się na tym znają - przepraszam za wszystkie błędy, które mogłam popełnić w tym tekście ;) Ja się zupełnie nie znam i nie ogarnęłam jednak tematu za bardzo :D Ale pierwsze koty za płoty. Co będzie następne? ;)



wtorek, 10 września 2013

Spacerownika Karkonoskiego część dalsza.

Część dalsza miłości do gór :) Trasa również kojarząca mi się z dzieciństwem i wypadami w Karkonosze z rodzicami. Szlak, na którym w pewnym momencie w Jagniątkowie widać nasz cel - Śnieżne Kotły. Wysokie, pionowe ściany, które wznoszą się nad miejscowością. Robi to wrażenie - zwłaszcza, jeśli sobie uświadomimy, że za parę godzin będziemy patrzeć na miejsce, w którym właśnie stoimy, ale z góry. Zatem - spakowani?, gotowi? 8 rano - ruszamy!

Miejsce wypadowe: Tak jak we wcześniejszym poście :) - ale dla tych, którzy czytają dopiero teraz: Przesieka - nocleg obok szlaku zielonego i żółtego (Ośrodek Wypoczynkowy Warszawianka) - idealne miejsce startowe.

Trasa (zapis z GPSa na samym dole :), a kolory wg pokonywanych szlaków:  żółty - czarny - żółty - czerwony - niebieski żółty/zielony): Przesieka - Jagniątków - schronisko Pod Łabskim Szczytem - Śnieżne Kotły - przełęcz Karkonoska - Odrodzenie - Przesieka - nocleg

Długość: 35,6 km

Mój czas przejścia (bez przerw): 7h 22 min.
Mój czas przejścia (z przerwami): 9h 31 min
Czas przejść wg mapy (bez przerw): 7 h 55 min

Trudność: średnia/miejscami średnio-trudna (jeśli chodzi o nawierzchnię ;)), średnia (długość)

Opis trasy:

Wyruszamy z Przesieki wchodząc na szlak żółty w kierunku Jagniątkowa. Czeka nas 40 min (czasy podane wg mapy :)) spacerku żółtym szlakiem Drogą pod Reglami. Docieramy do szlaku czarnego i możemy zacząć się już do niego przyzwyczajać, bo po 15 minutach, gdy dotrzemy do centrum miejscowości, będziemy się kierować już nim - żółty szlak odchodzi w bok do Piechowic. Tutaj możemy zrobić jeszcze zakupy - to ostatni sklepy na szlaku. Później sklep będzie dopiero w Przesiece. Chociaż po drodze mamy 2 schroniska, więc źle nie jest :) Wchodzimy na szlak czarny i kierujemy się wpierw szosą - nie jest to najmilszy odcinek wycieczki. 



Po 50 min (całe szczęście nie idziemy cały czas wspomnianą szosą - w pewnym momencie uciekamy z niej w las!) docieramy do Trzech Jaworów - tu szlak czarny łączy się z niebieskim. Czeka nas chyba najtrudniejszy odcinek drogi. Dosyć strome i długie podejście, przez las, ale po kamieniach - nierzadko bardzo śliskich, ze względu na strumyk, który nie robi sobie nic ze szlaku i płynie czasem jego środkiem. Trzy Jawory znajdują się na wysokości 650 m n.p.m., natomiast schronisko Pod Łabskim Szczytem, do którego prowadzi nas szlak , na wysokości 1168 m n.p.m - czeka nas pokonanie w górę 518 m - wg mapy to 95 min marszu. Gdy uda nam się już całkiem wysoko wspiąć to zdecydowanie nie będziemy żałowali wysiłku - widoki, przy słonecznej pogodzie są piękne! I trasa w pewnym momencie przestaje straszyć pionowym kamienistym podejściem, a zamienia się w proste, "wybrukowane" leśne ścieżki, którymi spacerujemy sobie aż do samego schroniska.

Schronisko Pod Łabskim Szczytem to pierwszy nasz dłuższy przystanek. Tutaj możemy sobie przy herbatce (można oczywiście ją kupić, ale ja swoją miałam w termosie) chwilkę posiedzieć i poobserwować świat na dole :) Ze schroniska piękną ścieżką kierować będziemy się już ku przekaźnikowi radiowo-telewizyjnemu przy Śnieżnych Kotłach, który powinniśmy osiągnąć po 60 min spacerku szlakiem żółtym (czarny nam się kończy przy schronisku). Słońce świeci, widoczność fantastyczna, ciepło - żyć nie umierać :) Z racji tego, że przy schronisku zrobiłam jedynie krótką przerwę na małą herbatę, w planach mam dłuższą, z pożywieniem, już przy przekaźniku. Zaczynam odczuwać głód, więc przyspieszam kroku :) Im szybciej dotrę, tym szybciej coś zjem.


I tak docieramy do celu. Tu jak zwykle tłumy, chociaż i tak mniejsze niż na Śnieżce. Turyści często wjeżdżają ze Szklarskiej Poręby na Szrenicę i stamtąd spacerują do Śnieżnych. Spotykam tu też biegaczy, którzy wbiegli ze Szklarskiej. I jak zwykle pojawia się nutka zazdrości... Też bym sobie pobiegała... Ale nic straconego - pomysł już się pojawił i na pewno zostanie zrealizowany ;) Przysiadamy w jakimś miłym miejscu, z pięknym widokiem na Jagniątków - tak - osiągnęliśmy szczyt tych pionowych ścian, które widzieliśmy z dołu. Możemy się pożywić. Jabłko z jogurtem naturalnym i płatkami kokosowymi :) + herbatka. W towarzystwie Brokuła, który wędruje ze mną. Po krótkiej regeneracji, wygrzaniu się na słoneczku (chociaż dzień był upalny, więc raczej należałoby szukać ucieczki w cień, którego akurat u góry było jak na lekarstwo), wysmarowaniu kremami ochronnymi mogę ruszać dalej - jeszcze tylko parę fotek na pamiątkę. 


Wchodzimy na szlak czerwony, którym podążamy ku Przełęczy Karkonoskiej i Odrodzenia (tak, tak - znowu wybrałam tak trasę, by w Odrodzeniu się odrodzić! :)). Czeka nas 110 minutowa wędrówka, podczas której miniemy Wielki Szyszak, Śmielec, Czeskie Kamienie, Śląskie Kamienie i spalone/odbudowywane schronisko Petrova bouda. Przez całą trasę rozciągają się przed nami piękne widoki zarówno na stronę polską jak i czeską. Tłumów tutaj nie ma, dopiero w okolicy przełęczy Karkonoskiej, gdyż tu od strony czeskiej prowadzi prawdziwa asfaltowa "autostrada" - wszyscy wjeżdżają samochodami. Jednakże wcześniej możemy sobie odpocząć od zgiełku, wsłuchać się w ciszę i podziwiać świat :), by znowu dotrzeć do Odrodzenia i tu spożyć obiad. Nie będę ukrywać, że znów postanowiłam zjeść placki ziemniaczane ze szpinakiem i popić to zimnym piwkiem. Dalszą część trasy już znamy - to szlak niebieski prowadzący z powrotem do Przesieki. Idzie się nim 85 minut. Do miejsca mojego noclegu jeszcze 20 minut szlakiem żółto-zielonym :) I tak kończymy wycieczkę.

Zatem - wychodząc o 8 rano jesteśmy na miejscu znów ok 18 :) Trasa znów długa i miło męcząca, ale znów z widokami rekompensującymi wszelki trud!!! 

I tak jak ostatnio: Gdyby ktoś trasę powtórzył - proszę o opinię i wrażenia! :) Dziękuję za uwagę :D

sobota, 7 września 2013

Hop do słoika.

Koniec lata zbliża się wielkimi krokami. Idealny czas na pakowanie do słoików wszystkiego co się da. Co też czynię namiętnie :) Dziś będzie o pomidorach. Postanowiłam zrobić nie tylko tradycyjne przeciery, ale pokusiłam się także o zrobienie pomidorów suszonych :) A poniżej co mi z tego wyszło. 

Składniki: 
- pomidory!!!! :) - kupiłam na targowisku odmianę Lima
- oliwa
- ocet jabłkowy
- sól 
- cukier
- dodatki do słoika - czosnek, świeża bazylia, papryczka chili, suszone śliwki
- zioła i przyprawy – co kto lubi, ilość też dowolna – np. oregano, bazylia

Przygotowanie:

Suszone pomidory:


Pomidory pokroić w ćwiartki i wyciąć pestki z gniazdem nasiennym (wykorzystałam je do zrobienia przecieru, więc nic się nie zmarnowało :)) Wydrążone pomidory ułożyć dosyć ciasno na blasze do pieczenia wyłożonej pergaminem (skórką do blachy). Każdy kawałek pomidora przed włożeniem do piekarnika lekko posolić. Piekarnik nastawiamy na temperaturę ok. 90 st. C i włączamy termoobieg. W takich warunkach pomidorki suszyły się u mnie około 3 godzin. Suszymy tak długo, aż pomidory będą skurczone, ale nie wysuszone na wiór - są jeszcze czerwone, a nie czarne ;) (takie można także zjeść od razu :D - zamiast chipsów na imprezę idealne :P). Następnie wszystkie pomidory wrzucamy do dużej miski i dosypujemy wybrane przez nas zioła i przyprawy. Całość skrapiamy octem (około jedna łyżeczka na całą blachę) i wszystko mieszamy. Po czym pomidory jeden po drugim pakujemy do słoików, ale nie do pełna - trzeba zostawić miejsce na oliwę :) Ja do słoików następnie dodałam różne rzeczy - w jednym znalazł się czosnek, w innym świeża bazylia, do trzeciego włożyłam suszone śliwki, a w czwartym słoiku znalazła się papryczka chili. W rondlu podgrzewamy oliwę i zalewamy pomidory. Słoiki zakręcamy i odwracamy do góry dnem - ja zawsze słoiki wkładam do dużego garnka do góry nogami i przykrywam ręcznikiem - tak sobie stoją, aż nie wystygną. 

Przecier:

Pestki z gniazdem nasiennym wykorzystałam do zrobienia przecieru. Dorzuciłam do nich jeszcze dodatkowe pokrojone pomidory, by wyszło więcej :) Wszystko gotowałam przez 15 minut na większym ogniu, aż rozmiękło. Przemieliłam blenderem, dodałam sól (łyżka) i cukier (brązowy - 2 łyżki) (do przecieru dodać można także różnego typu przyprawy - bazylię np. - aczkolwiek tym razem zrobiłam przecier niczym nie doprawiony) i następnie na małym ogniu gotowałam przez czas jakiś jeszcze, by odparować i zagęścić swój twór :) Gorący przecier rozlać do wyparzonych słoików i dobrze zakręcić. Następnie pasteryzować słoiki w większym garnku z wodą, gotując zanurzone do 2/3 wysokości słoiki przez około 40 minut na umiarkowanym ogniu (tak - tyle czasu mi to zajęło, by słoiki szczelnie się zamknęły - pasteryzacja sprawia mi najwięcej problemów;)). Po tym słoiki odstawiłam również do góry dnem do wystygnięcia. 




SMACZNEGO! :)

niedziela, 1 września 2013

Mamo, tato, zostanę komandosem!

Przez błoto ku chwale. 

I pewnego pięknego dnia nadszedł moment, gdy zwykłe bieganie przestało być aż tak atrakcyjne. Nie wiem skąd pomysł się tak naprawdę wziął. Nie przypominam sobie dokładnie dnia, w którym wpadłam na to, że chcę zmierzyć się z Biegiem Katorżnika. Był to zeszły rok i pomyślałam o tym jako o świetnej zabawie. Popatrzyłam jedynie na stronę. Nie czytałam regulaminu (jedyne co wiedziałam wówczas to to, że buty najlepiej okleić taśmą, by ich nie zgubić w błocie), nie oglądałam zdjęć. Cała moja wiedza zamykała się na tym, że jest to bieg w błocie - super! Chcę! Zafiksowałam się niesamowicie na tym pomyśle i już w lutym tego roku zapisałam się i, zadowolona i zupełnie nieświadoma tak naprawdę, opłaciłam start (190 zł! - najtańsza zabawa to nie jest). To był początek :) Dni sobie mijały, biegałam, startowałam w różnych zawodach i o samym biegu przypomniałam sobie gdzieś w okolicy czerwca, gdy to nagle się okazało, że koleżanka z Warszawy (równie szalona jak ja!) również, całkiem niezależnie ode mnie, zapisała się na miły wyjazd do tegoż SPA. Ale wówczas także z pełnym luzem sobie o tym porozmawiałyśmy, by zakopać na kolejne prawie 2 miesiące w pamięci ten bieg. I nadszedł w końcu sierpień...
Na 2 tygodnie przed samym biegiem pomyślałam sobie: Może nadszedł czas, by przeczytać regulamin i zapoznać się ze zdjęciami? Chyba wypadałoby coś wiedzieć na temat samych zawodów. Zrobiłam  jak pomyślałam. I to był początek stresu, który z dnia na dzień zaczął we mnie narastać. Było to dosyć dziwne uczucie - takiego strachu pomieszanego z podnieceniem. Zdecydowanie chciałam to przeżyć! Pokonać siebie i wrócić z podkową! (tak - medalem jest podkowa). Ale co jeśli sobie coś zrobię? Utonę w tym błocie i nie znajdą nawet moich szczątków? Piszę tak i piszę, a nie wiecie (przynajmniej niektórzy) co to tak naprawdę za bieg, więc nadszedł moment na słów kilka (opis wzięty ze strony biegu na FB): 

Bieg wzorowany jest na selekcji do jednostek komandosów. To największa ekstremalna impreza w Polsce. Konkurencje inspirowane są scenariuszami wojskowych szkoleń z przetrwania! [...] [bieg] na trasie liczącej około dziesięć kilometrów, po pas w bagnie. Trasa nie jest długa, ale biorąc pod uwagę skalę trudności oraz liczbę przeszkód terenowych, to będzie wyzwanie porównywalne czasowo z pokonaniem maratonu. Najlepsi dotrą na metę po dwóch godzinach ostatni - po pięciu. Co roku kilkunastu biegaczy odnosi kontuzje. Zazwyczaj są to rany cięte i skręcenia, rzadziej złamania i omdlenia. Przy złych warunkach atmosferycznych wiele osób cierpiało na wychłodzenie organizmu. 

Organizatorem biegu jest Wojskowy Klub Biegacza "Meta" Z Lublińca, który działa przy Jednostce Wojskowej Komandosów. I to chyba mówi wszystko.... Ale cóż - zapisałam się - nie było odwrotu. Ok - był, ale w mojej głowie już nie było. Do tego doszło wzajemne nakręcanie się - wpierw z koleżanką z Warszawy, później z kolejną z Poznania, która zdecydowała się biec na tydzień przed. I tak nakręcając się coraz bardziej czekałyśmy na sobotę - dzień startu.

Do Lublińca w trójkę wyruszyłyśmy już w piątek - wraz z siostrą i E. - ową koleżanką z Poznania :)Trasa minęła miło, na miejsce dotarłyśmy już po ciemku, ale w sumie bez większych problemów. Rozbiłyśmy namiot i postanowiłyśmy na lepszy sen napić się jeszcze piwa z duuużą ilością soku :) Tym samym, podniecone i jednocześnie zestresowane trafiłyśmy na organizatora wraz z jakimś dziennikarzem i wojskowym, którzy popijali sobie whisky. Po strzale whisky poczułyśmy się lepiej - w końcu drink z organizatorem to dobry omen! Zadowolone z siebie poszłyśmy spać. 

Noc była naprawdę mroźna. taki przedsmak przed zimnym błotkiem dnia następnego :) A od rana? Najpierw poszłyśmy odebrać pakiet startowy - z każdą minutą było coraz lepiej - koszulki z biegu fantastyczne, do tego krówka komandosa i byk katorżnika ;)! Następnie pożywne śniadanko pełne węglowodanów (dżem z kremem czekoladowym), szybkie wskoczenie w strój, przypięcie numerów i chodu na miejsce startu, by chłonąć atmosferę i obserwować wcześniejsze starty (kobiety startowały o 12, wcześniej mężczyźni o 11 i o 11:30 VIPy i dziennikarze - dla wszystkich była jedna i ta sama trasa).

Poziom podniecenia sięgał szczytu. W okolicy godziny 11 zabrałyśmy się za przygotowania - oklejenie butów taśmą (ja okleiłam taśmą nogi do wysokości kolan, co było głupim pomysłem - od razu na starcie zsunęłam taśmę na buty, a po drodze, na trasie już, odrywałam fragmenty, które się odklejały i majtały wokół nóg), przyklejanie do rąk rękawiczek ogrodowych (świetny rzecz!) i rozciąganie. W międzyczasie dotarła do nas M - koleżanka z Warszawy. 
Godzina 11:40 - poszłyśmy się zweryfikować i zameldować na starcie. Rozmowy z innymi dziewczynami spowodowały, że adrenalina skoczyła. Podekscytowanie czuć było w powietrzu. 15 minut czekania na start to był prawdziwy stres dopiero. Chciałam już być w tej wodzie. A tak - start był do wody. 

Sprawdziłyśmy jak głęboko jest, by się nie połamać od razu i z E zdecydowałyśmy, że musimy startować z pierwszej linii i w dodatku od razu tak, by znaleźć się jak najbliżej szuwarów i najlepiej od razu z przodu - tak właśnie - plan pierwszy zakładał ukończenie w ogóle, plan drugi ukończenie w pierwszej dziesiątce... Na 5 minut przed startem pomyślałam: Co ja tu robię? Tuż po starcie, gdy byłam w tej wodzie, a walka się rozpoczęła wiedziałam - to moje miejsce! Początek to było przedzieranie się po prostu przez wodę - trochę pływania, wszystko w tłumie. Dziewczyny się przepychały, przy okazji kopały (oczywiście nie specjalnie - taki urok tłumu w wodzie, który prze do przodu) - myślę, że wszystkie piszczele odczuły mocno ten etap. Każda chciała być jak najbliżej linii brzegowej, bo już trochę na bok woda ściągała, było głębiej i trudniej. Niestety na tym etapie zostałam ściągnięta trochę dalej (bo start rzeczywiście udał się tak jak zakładał plan) - co mocno odczułam już po przejściu z jeziora w kanał obok - zaczęłam wyprzedzać, by dogonić czołówkę. Nogi mam naprawdę mocne (tak - poczułam tu moc!), ale wyprzedzanie łatwe nie było. Wymęczyłam się już tu niesamowicie, ale udało mi się dogonić E (która była trzecia - ładnie wystartowała). 



I od tego momentu już leciałyśmy dalej razem. Należy tu wspomnieć, że cała trasa z bieganiem miała naprawdę mało wspólnego - wszystko opierało się na przedzieraniu - przez szuwary, błoto, krzaki. Samego biegu było coś około 10% i to w dodatku po lesie, z przeszkodami. Przechodzenie przez pniaki, między drzewami, przez drzewa. Do tego po drodze miałyśmy możliwość zapoznania się z całą gamą różnego rodzaju błota - było ciepłe, rzadkie (bardziej brudna woda) błoto brązowe, gęste błoto wciągające - z niego bardzo ciężko było wyciągnąć nogi, czarne mroźne błoto - skok do niego spowodował, że aż mnie zatkało - z zimna. Każde śmierdziało inaczej. Ale smród bardzo szybko przestał przeszkadzać - przestało się go odczuwać. Każde też smakowało inaczej - chociaż wolę naprawdę nie myśleć czego się podczas całej imprezy najadłam ;) Jak już zajęłyśmy te nasze pozycje tak do końca biegu już ich nie odpuściłyśmy. Pokonywałyśmy nie tylko trasę, ale i siebie. Pracowało całe ciało. Miejscami wszystko opierało się na rękach - wychodzenie z błota, wspinanie się na skarpy. Najtrudniejsze było to, że nie wiadomo co czekało w błocie. Nie było widać w mętnej wodzie cóż się tam chowa. I to generowało najwięcej urazów - całe poobijane i obtarte nogi były własnie rezultatem wpadania na wszystko co znajdowało się w błocie. Korzenie drzew, patyki, bale, pieńki - wszystko. Szło się ciężko, bo co chwilę, albo było płycej, albo zapadało się po szyję. Do tego dochodziły przeszkody typu mostków czy tuneli. A największym problemem był brak wody! Tak właśnie. Pitnej. W ustach zasychało strasznie. Gdzieś na początku biegu, przy jednym mostku, spotkało nas bardzo miłe zaskoczenie - ludzie - widzowie - przygotowali kubki z wodą, które podawali "biegaczom" - super! Kolejna woda czekała nas po połowie, gdzie organizatorzy wręczali butelki - najlepsza woda jaką do tej pory piłam! :D

Po jakiejś godzinie dotarłyśmy do połowy trasy - tego dowiedziałyśmy się od organizatorów, którzy weryfikowali kto biegnie. A przed połową udało nam się dorwać końcówkę biegu z 11:30 i dalej już mijałyśmy ludzi z tego biegu. Czułam się jak prawdziwy komandos. Błoto na twarzy, błoto w sumie wszędzie. Poruszałyśmy się z E. w małej grupce (w sumie 4 dziewczyny) i gdzieś w okolicy właśnie takiej jak na zdjęciu z końcówką biegu o 11:30 jedna z nich skomentowała: Idealny sposób na spędzanie sobotniego popołudnia :D Coś w tym jest - sobotnie popołudnie taplając się w błocie - prawie jak SPA naprawdę.

Chyba jakieś 3 km od mety (tak mi się wydaje) minęłam E i przejęłam prowadzenie grupki. Cały ten wysiłek do tej pory brała na siebie E - a nie było to łatwe zadanie - bo pierwsza osoba, gdy nie było nikogo przed, na kim było widać przeszkody - wszystko przejmowała na siebie i ostrzegała pozostałe. Dłuższy czas poruszałyśmy się jeszcze razem, ale w pewnym momencie (będąc 2!) postanowiłam polecieć ile sił w całym ciele i tym samym oderwałam się od grupki. Udało mi się dogonić końcówkę biegu z 11! i zaczęłam mijać mężczyzn. I co i rusz słyszałam różnego typu komentarze: kobieta mnie mija!, i kto mi powie, że to słaba płeć? nie ma lipy! (to od 4 bysi, których dorwałam w szuwarach :D). Do tego wszyscy mnie puszczali bez problemu. Kibice krzyczeli: puśćcie ją - jest druga. Dodawało to skrzydeł.


Końcówka samego biegu do najłatwiejszych nie należała. Wpierw wspinanie się na pomost po drabince z bali i sznura - tu pomyślałam sobie: no ładnie - ręce już nie mogą, jak spadnę to koniec. Skok z pomostu i trasa w zasysającym błocie z rozciągniętą liną, która pomagała w wyciąganiu się z błota, ale przeszkadzała ogólnie - bo trzeba było ją mijać. Nie miałam już siły podnosić nóg, by nad nią przechodzić, więc przenosząc cały ciężar na uda mijałam ją dołem. Oj - ciężko było. Pod koniec błota usłyszałam, że zostało mi 400 m już do mety i tylko 30 m błota. Nareszcie! Bieg! Ale gdzie tam - cała masa przeszkód na koniec. Schody, ławka, piwnica, budynek, kolejna drabinka na okno i tor przeszkód - opony, drewniane żebrowe coś, zasieki, mostek, tunel, jakieś siano - słowem wszystko - już obok plaży, tak, by ludzie widzieli. Ale byłam cały czas 2! A to już była końcówka. Nic nie mogło mnie powstrzymać. Czołgając się pod zasiekami słyszałam: Dupa niżej! Nie miałam już zupełnie na to siły. Ale bieg pomostem ku mecie był prawie, że euforyczny.


I tak oto dotarłam na metę druga! I podium! Prawdziwa euforia. Na mecie przytuliły mnie jakieś dziewczyny, moja siostra później, której ręce się trzęsły, co nawet komentator zauważył :) Na podium byłam naprawdę szczęśliwa. Nie dość, że bieg ukończony, nie dość, że podkowa - to jeszcze złota + nagroda rzeczowa :) Satysfakcja nie do opisania! 

I wyniki :)
Już po :)

A poniżej podaję jeszcze linki do filmików z tegorocznej edycji - gdyby ktoś choć troszkę chciał odczuć atmosferę :)


Zdjęć i galerii jest masa, więc ich umieszczać nie będę :) Ale gdyby ktoś się zastanawiał czy wystartować - jeśli taka myśl już Ci się w głowie pojawiła - STARTUJ! Polecam! niesamowite doświadczenie. Tak naprawdę - pomimo próby powyżej - nie do opisania :) Pełna euforia!! :)