niedziela, 22 września 2013

Raz na wodzie, duuuużo razy pod.

Pewnego pięknego dnia w pracy... Nie wiem czemu wszystkie moje historie mają taki początek? :D Pewnego pięknego dnia wpadłam na pomysł/usłyszałam/ktoś zaproponował.... Tym razem było tak samo. Pewnego pięknego dnia w pracy znajoma opowiedziała o swoim nowym hobby - windsurfingu. I w głowie zapaliła się lampka: Ale fajnie! [coś ta lampka zdecydowanie za często się zapala ;)]. Tego jeszcze nie próbowałam! Czas najwyższy. "Jak będziecie następnym razem jechać - daj znać" - to była moja reakcja na opowieść. W sumie chyba żadnej innej po mnie nie można było się spodziewać. Było to jakiś czas temu. Gdy troszkę już zapomniałam o pomyśle (mam taki worek pomysłów w głowie ze znacznikiem: do zrobienia kiedyś) koleżanka wysłała sms'a: "Jutro jedziemy na windsurfing ok 14. Chcesz się wybrać?". Akurat tego dnia impreza i nie wiedziałam czy dnia następnego będę miała ochotę na jakiś wysiłek. No ok - trochę przekłamuję - wiedziałam, że jakąś aktywność fizyczną uskutecznię, ale nie wiedziałam czy będę miała ochotę akurat na spotkania z zimną wodą. Impreza minęła, obudziłam się rano, wstałam i już wiedziałam - CHCĘ! Jak zwykle namawiać, jak widać, mnie długo nie trzeba. Po tym pięknym wstępie następuje część właściwa: tak właśnie znalazłam się w Kiekrzu.

Windsurfing - pierwsza lekcja. Szkoła: Mysza Surf Center. Lekcja zaczęła się od założenia na siebie pianki - założyłam ją tył na przód :D Cała ja. Później opis żagla, z którego coś tam jeszcze pamiętam. I hop do wody. Wejście na deskę i nagle się okazuje, że nic nie ogarniam :D Deska sobie, żagiel sobie, a jezioro na mnie czyha. W głowie mantra: nie wpadniesz do wody, nie wpadniesz do wody. Pierwsze 10 minut to działa - czyli do pierwszego spotkania z wodą. To był szok, później było już lepiej. Woda aż taka zimna nie była, od czasu do czasu słońce się pojawiało, więc będąc na desce tych spotkań z wodą tak bardzo nie odczułam. Dopiero na brzegu, gdy się już przebrałam, zrobiło się naprawdę zimno. Ale wracając na jezioro - schody zaczynają się praktycznie od razu! Podnoszenie żagla z wody to prawdziwa męczarnia. Ręce i plecy mnie bolą. Ciekawe jak będzie jutro?


Ok - żagiel podniesiony i co dalej? Ustawienie pozycji i próba płynięcia. Jakieś przejścia z żaglem, zwroty deski, ostrzenie, odpadanie. Uffff. Dużo tego. Do tego silny wiatr, fale - katastrofa murowana :D W wodzie wylądowałam w sumie z 7-8 razy. Oberwałam żaglem przez nos, z 2 razy zakleszczyłam stopę, raz całą nogę. Ale ani razu nie wpłynęłam w trzciny! Chociaż było blisko ;) I nie wypłynęła po mnie motorówka! Chociaż pod koniec instruktor trochę mnie podholował na swojej desce do brzegu, bo miałam niesamowity problem z ustawieniem deski tak, by popłynąć w odpowiednim kierunku :D Z 5 razy robiliśmy manewr zwracania deski i za każdym razem ciągnęło mnie w okolice trzcin :D Ale i tak było fajnie ;) 1,5 godziny pływania, a czuję się jakbym biegała nie wiadomo ile. Pracowało całe ciało, więc wszystkie mięśnie czują miłe zmęczenie. 

Podsumowując: zabawę pewnie powtórzę :) I polecam - dla samego chociażby spróbowania czegoś nowego. Wszystkich, którzy już surfują i się na tym znają - przepraszam za wszystkie błędy, które mogłam popełnić w tym tekście ;) Ja się zupełnie nie znam i nie ogarnęłam jednak tematu za bardzo :D Ale pierwsze koty za płoty. Co będzie następne? ;)



Brak komentarzy :

Prześlij komentarz