niedziela, 1 września 2013

Mamo, tato, zostanę komandosem!

Przez błoto ku chwale. 

I pewnego pięknego dnia nadszedł moment, gdy zwykłe bieganie przestało być aż tak atrakcyjne. Nie wiem skąd pomysł się tak naprawdę wziął. Nie przypominam sobie dokładnie dnia, w którym wpadłam na to, że chcę zmierzyć się z Biegiem Katorżnika. Był to zeszły rok i pomyślałam o tym jako o świetnej zabawie. Popatrzyłam jedynie na stronę. Nie czytałam regulaminu (jedyne co wiedziałam wówczas to to, że buty najlepiej okleić taśmą, by ich nie zgubić w błocie), nie oglądałam zdjęć. Cała moja wiedza zamykała się na tym, że jest to bieg w błocie - super! Chcę! Zafiksowałam się niesamowicie na tym pomyśle i już w lutym tego roku zapisałam się i, zadowolona i zupełnie nieświadoma tak naprawdę, opłaciłam start (190 zł! - najtańsza zabawa to nie jest). To był początek :) Dni sobie mijały, biegałam, startowałam w różnych zawodach i o samym biegu przypomniałam sobie gdzieś w okolicy czerwca, gdy to nagle się okazało, że koleżanka z Warszawy (równie szalona jak ja!) również, całkiem niezależnie ode mnie, zapisała się na miły wyjazd do tegoż SPA. Ale wówczas także z pełnym luzem sobie o tym porozmawiałyśmy, by zakopać na kolejne prawie 2 miesiące w pamięci ten bieg. I nadszedł w końcu sierpień...
Na 2 tygodnie przed samym biegiem pomyślałam sobie: Może nadszedł czas, by przeczytać regulamin i zapoznać się ze zdjęciami? Chyba wypadałoby coś wiedzieć na temat samych zawodów. Zrobiłam  jak pomyślałam. I to był początek stresu, który z dnia na dzień zaczął we mnie narastać. Było to dosyć dziwne uczucie - takiego strachu pomieszanego z podnieceniem. Zdecydowanie chciałam to przeżyć! Pokonać siebie i wrócić z podkową! (tak - medalem jest podkowa). Ale co jeśli sobie coś zrobię? Utonę w tym błocie i nie znajdą nawet moich szczątków? Piszę tak i piszę, a nie wiecie (przynajmniej niektórzy) co to tak naprawdę za bieg, więc nadszedł moment na słów kilka (opis wzięty ze strony biegu na FB): 

Bieg wzorowany jest na selekcji do jednostek komandosów. To największa ekstremalna impreza w Polsce. Konkurencje inspirowane są scenariuszami wojskowych szkoleń z przetrwania! [...] [bieg] na trasie liczącej około dziesięć kilometrów, po pas w bagnie. Trasa nie jest długa, ale biorąc pod uwagę skalę trudności oraz liczbę przeszkód terenowych, to będzie wyzwanie porównywalne czasowo z pokonaniem maratonu. Najlepsi dotrą na metę po dwóch godzinach ostatni - po pięciu. Co roku kilkunastu biegaczy odnosi kontuzje. Zazwyczaj są to rany cięte i skręcenia, rzadziej złamania i omdlenia. Przy złych warunkach atmosferycznych wiele osób cierpiało na wychłodzenie organizmu. 

Organizatorem biegu jest Wojskowy Klub Biegacza "Meta" Z Lublińca, który działa przy Jednostce Wojskowej Komandosów. I to chyba mówi wszystko.... Ale cóż - zapisałam się - nie było odwrotu. Ok - był, ale w mojej głowie już nie było. Do tego doszło wzajemne nakręcanie się - wpierw z koleżanką z Warszawy, później z kolejną z Poznania, która zdecydowała się biec na tydzień przed. I tak nakręcając się coraz bardziej czekałyśmy na sobotę - dzień startu.

Do Lublińca w trójkę wyruszyłyśmy już w piątek - wraz z siostrą i E. - ową koleżanką z Poznania :)Trasa minęła miło, na miejsce dotarłyśmy już po ciemku, ale w sumie bez większych problemów. Rozbiłyśmy namiot i postanowiłyśmy na lepszy sen napić się jeszcze piwa z duuużą ilością soku :) Tym samym, podniecone i jednocześnie zestresowane trafiłyśmy na organizatora wraz z jakimś dziennikarzem i wojskowym, którzy popijali sobie whisky. Po strzale whisky poczułyśmy się lepiej - w końcu drink z organizatorem to dobry omen! Zadowolone z siebie poszłyśmy spać. 

Noc była naprawdę mroźna. taki przedsmak przed zimnym błotkiem dnia następnego :) A od rana? Najpierw poszłyśmy odebrać pakiet startowy - z każdą minutą było coraz lepiej - koszulki z biegu fantastyczne, do tego krówka komandosa i byk katorżnika ;)! Następnie pożywne śniadanko pełne węglowodanów (dżem z kremem czekoladowym), szybkie wskoczenie w strój, przypięcie numerów i chodu na miejsce startu, by chłonąć atmosferę i obserwować wcześniejsze starty (kobiety startowały o 12, wcześniej mężczyźni o 11 i o 11:30 VIPy i dziennikarze - dla wszystkich była jedna i ta sama trasa).

Poziom podniecenia sięgał szczytu. W okolicy godziny 11 zabrałyśmy się za przygotowania - oklejenie butów taśmą (ja okleiłam taśmą nogi do wysokości kolan, co było głupim pomysłem - od razu na starcie zsunęłam taśmę na buty, a po drodze, na trasie już, odrywałam fragmenty, które się odklejały i majtały wokół nóg), przyklejanie do rąk rękawiczek ogrodowych (świetny rzecz!) i rozciąganie. W międzyczasie dotarła do nas M - koleżanka z Warszawy. 
Godzina 11:40 - poszłyśmy się zweryfikować i zameldować na starcie. Rozmowy z innymi dziewczynami spowodowały, że adrenalina skoczyła. Podekscytowanie czuć było w powietrzu. 15 minut czekania na start to był prawdziwy stres dopiero. Chciałam już być w tej wodzie. A tak - start był do wody. 

Sprawdziłyśmy jak głęboko jest, by się nie połamać od razu i z E zdecydowałyśmy, że musimy startować z pierwszej linii i w dodatku od razu tak, by znaleźć się jak najbliżej szuwarów i najlepiej od razu z przodu - tak właśnie - plan pierwszy zakładał ukończenie w ogóle, plan drugi ukończenie w pierwszej dziesiątce... Na 5 minut przed startem pomyślałam: Co ja tu robię? Tuż po starcie, gdy byłam w tej wodzie, a walka się rozpoczęła wiedziałam - to moje miejsce! Początek to było przedzieranie się po prostu przez wodę - trochę pływania, wszystko w tłumie. Dziewczyny się przepychały, przy okazji kopały (oczywiście nie specjalnie - taki urok tłumu w wodzie, który prze do przodu) - myślę, że wszystkie piszczele odczuły mocno ten etap. Każda chciała być jak najbliżej linii brzegowej, bo już trochę na bok woda ściągała, było głębiej i trudniej. Niestety na tym etapie zostałam ściągnięta trochę dalej (bo start rzeczywiście udał się tak jak zakładał plan) - co mocno odczułam już po przejściu z jeziora w kanał obok - zaczęłam wyprzedzać, by dogonić czołówkę. Nogi mam naprawdę mocne (tak - poczułam tu moc!), ale wyprzedzanie łatwe nie było. Wymęczyłam się już tu niesamowicie, ale udało mi się dogonić E (która była trzecia - ładnie wystartowała). 



I od tego momentu już leciałyśmy dalej razem. Należy tu wspomnieć, że cała trasa z bieganiem miała naprawdę mało wspólnego - wszystko opierało się na przedzieraniu - przez szuwary, błoto, krzaki. Samego biegu było coś około 10% i to w dodatku po lesie, z przeszkodami. Przechodzenie przez pniaki, między drzewami, przez drzewa. Do tego po drodze miałyśmy możliwość zapoznania się z całą gamą różnego rodzaju błota - było ciepłe, rzadkie (bardziej brudna woda) błoto brązowe, gęste błoto wciągające - z niego bardzo ciężko było wyciągnąć nogi, czarne mroźne błoto - skok do niego spowodował, że aż mnie zatkało - z zimna. Każde śmierdziało inaczej. Ale smród bardzo szybko przestał przeszkadzać - przestało się go odczuwać. Każde też smakowało inaczej - chociaż wolę naprawdę nie myśleć czego się podczas całej imprezy najadłam ;) Jak już zajęłyśmy te nasze pozycje tak do końca biegu już ich nie odpuściłyśmy. Pokonywałyśmy nie tylko trasę, ale i siebie. Pracowało całe ciało. Miejscami wszystko opierało się na rękach - wychodzenie z błota, wspinanie się na skarpy. Najtrudniejsze było to, że nie wiadomo co czekało w błocie. Nie było widać w mętnej wodzie cóż się tam chowa. I to generowało najwięcej urazów - całe poobijane i obtarte nogi były własnie rezultatem wpadania na wszystko co znajdowało się w błocie. Korzenie drzew, patyki, bale, pieńki - wszystko. Szło się ciężko, bo co chwilę, albo było płycej, albo zapadało się po szyję. Do tego dochodziły przeszkody typu mostków czy tuneli. A największym problemem był brak wody! Tak właśnie. Pitnej. W ustach zasychało strasznie. Gdzieś na początku biegu, przy jednym mostku, spotkało nas bardzo miłe zaskoczenie - ludzie - widzowie - przygotowali kubki z wodą, które podawali "biegaczom" - super! Kolejna woda czekała nas po połowie, gdzie organizatorzy wręczali butelki - najlepsza woda jaką do tej pory piłam! :D

Po jakiejś godzinie dotarłyśmy do połowy trasy - tego dowiedziałyśmy się od organizatorów, którzy weryfikowali kto biegnie. A przed połową udało nam się dorwać końcówkę biegu z 11:30 i dalej już mijałyśmy ludzi z tego biegu. Czułam się jak prawdziwy komandos. Błoto na twarzy, błoto w sumie wszędzie. Poruszałyśmy się z E. w małej grupce (w sumie 4 dziewczyny) i gdzieś w okolicy właśnie takiej jak na zdjęciu z końcówką biegu o 11:30 jedna z nich skomentowała: Idealny sposób na spędzanie sobotniego popołudnia :D Coś w tym jest - sobotnie popołudnie taplając się w błocie - prawie jak SPA naprawdę.

Chyba jakieś 3 km od mety (tak mi się wydaje) minęłam E i przejęłam prowadzenie grupki. Cały ten wysiłek do tej pory brała na siebie E - a nie było to łatwe zadanie - bo pierwsza osoba, gdy nie było nikogo przed, na kim było widać przeszkody - wszystko przejmowała na siebie i ostrzegała pozostałe. Dłuższy czas poruszałyśmy się jeszcze razem, ale w pewnym momencie (będąc 2!) postanowiłam polecieć ile sił w całym ciele i tym samym oderwałam się od grupki. Udało mi się dogonić końcówkę biegu z 11! i zaczęłam mijać mężczyzn. I co i rusz słyszałam różnego typu komentarze: kobieta mnie mija!, i kto mi powie, że to słaba płeć? nie ma lipy! (to od 4 bysi, których dorwałam w szuwarach :D). Do tego wszyscy mnie puszczali bez problemu. Kibice krzyczeli: puśćcie ją - jest druga. Dodawało to skrzydeł.


Końcówka samego biegu do najłatwiejszych nie należała. Wpierw wspinanie się na pomost po drabince z bali i sznura - tu pomyślałam sobie: no ładnie - ręce już nie mogą, jak spadnę to koniec. Skok z pomostu i trasa w zasysającym błocie z rozciągniętą liną, która pomagała w wyciąganiu się z błota, ale przeszkadzała ogólnie - bo trzeba było ją mijać. Nie miałam już siły podnosić nóg, by nad nią przechodzić, więc przenosząc cały ciężar na uda mijałam ją dołem. Oj - ciężko było. Pod koniec błota usłyszałam, że zostało mi 400 m już do mety i tylko 30 m błota. Nareszcie! Bieg! Ale gdzie tam - cała masa przeszkód na koniec. Schody, ławka, piwnica, budynek, kolejna drabinka na okno i tor przeszkód - opony, drewniane żebrowe coś, zasieki, mostek, tunel, jakieś siano - słowem wszystko - już obok plaży, tak, by ludzie widzieli. Ale byłam cały czas 2! A to już była końcówka. Nic nie mogło mnie powstrzymać. Czołgając się pod zasiekami słyszałam: Dupa niżej! Nie miałam już zupełnie na to siły. Ale bieg pomostem ku mecie był prawie, że euforyczny.


I tak oto dotarłam na metę druga! I podium! Prawdziwa euforia. Na mecie przytuliły mnie jakieś dziewczyny, moja siostra później, której ręce się trzęsły, co nawet komentator zauważył :) Na podium byłam naprawdę szczęśliwa. Nie dość, że bieg ukończony, nie dość, że podkowa - to jeszcze złota + nagroda rzeczowa :) Satysfakcja nie do opisania! 

I wyniki :)
Już po :)

A poniżej podaję jeszcze linki do filmików z tegorocznej edycji - gdyby ktoś choć troszkę chciał odczuć atmosferę :)


Zdjęć i galerii jest masa, więc ich umieszczać nie będę :) Ale gdyby ktoś się zastanawiał czy wystartować - jeśli taka myśl już Ci się w głowie pojawiła - STARTUJ! Polecam! niesamowite doświadczenie. Tak naprawdę - pomimo próby powyżej - nie do opisania :) Pełna euforia!! :)



Brak komentarzy :

Prześlij komentarz