niedziela, 27 października 2013

Lęk wysokości.

Czy wspominałam już kiedyś, że mam lęk wysokości? Otóż mam takowy. Serce zdecydowanie mi przyspiesza, gdy znajduję się na znacznych wysokościach. I w jakim stopniu to na mnie wpływa? A w takim, ze czuję nieodpartą potrzebę walki z tym. Walki z jednej strony, a z drugiej chęci wywołania mocnych wrażeń - takie uzależnienie od adrenaliny. Wchodzę na punkty obserwacyjne mimo, że jestem później na nich przerażona I najczęściej muszę mieć obok kogoś, kto mnie następnie zmotywuje do zejścia ;) Tak też wylądowałam na ściance wspinaczkowej. Nie jest to może niesamowita wysokość i niesamowity wyczyn, ale dla mnie za każdym razem i każdym wejściem wiąże się to z walką ze sobą i z dreszczykiem emocji :)

A teraz - jak? co? gdzie? i kiedy? Wszystko zaczęło się tak samo jak zwykle: SMS - "K, idziemy na ściankę - masz ochotę?" Hmmm. 5 sekund zastanowienia... - nieeeee...., ok, kłamię - zero zastanowienia... - "Mam ochotę!". Ciekawe czy kiedyś pomyślę w końcu nad postawioną mi propozycją? :D 

Zatem - czas start. Kierunek - Avana, ścianka wspinaczkowa na terenie Kinepolis. Karnet typu: nauka asekuracji + 3 wejścia. Na początek prosto - asekuracja, czyli uczę się jak wiązać odpowiednie węzły - ósemka i podwójna ósemka. Tak, by nie spaść, czuć się bezpiecznie (?:D) i by osoba, którą asekuruję tak też się czuła. Proste. Zapamiętane. Gdybyście mieli ochotę nauczyć się sami w domu - polecam filmik: http://www.youtube.com/watch?v=tFffbkXSgNI. Skomplikowane to naprawdę nie jest :)

Następnie, jak dla mnie też prosta rzecz, sama asekuracja - jak używać karabińczyka i kubka. Gdzie wetknąć linę, jak trzymać, jak wybierać, jak blokować i jak popuszczać. Mimo, że dużo nie ważę udało mi się utrzymać cięższe osoby. Bardzo szybko załapałam ten element :) I chyba sprawiam, że osoby, które się wspinają czują się bezpiecznie.


Następny krok - ja + ścianka + wysokość.... Zaczęłam od ścianki treningowej - takiej dla początkujących, do nauki asekuracji. Dopóki patrzyłam do góry, dopóki uchwyty były duże i miały zagłębienia, dopóty czułam się bezpiecznie. Dotarcie do góry, okrzyk: "Blok" (z pierwszej nauki - ważne dwie rzeczy: 1) pytanie: "Czy mogę się wspinać?" - czyli, czy osoba asekurująca jest gotowa; 2) okrzyk - "blok" - czyli, gdy chcemy schodzić, bądź nie czujemy się pewnie, informujemy osobę asekurującą, by zablokowała nam linę - odpowiedź: "Jest" - powinna być uspokojeniem....) i spojrzenie za siebie w dół. Wpierw - paraliż.... Instruktor krzyczy: "Możesz się puścić" (wolałabym jednak nie...). Taaaa. I co? Puścić, spaść i rozsmarować się na ziemi? Takie miałam wizje. Pierwsze puszczenie ścianki to była prawdziwa trauma. Naprawdę musiałam ze sobą walczyć, by nie krzyknąć, by nie powiedzieć: "Poddaję się! Ściągnijcie tu jakąś maszynę, która mnie zabierze na dół".

Może to śmieszne. W sumie sama się z tego teraz śmieję - pomimo tego, że każde wspinanie wiążę się z lekką obawą, to jednak człowiek się przyzwyczaja, zwalcza instynkty. Jednakże ten pierwszy raz.... - jak pierwszy maraton prawie :D  Gdy już udało mi się siebie przezwyciężyć, gdy się okazało, że osoba trzymająca linę na dole jest w stanie mnie utrzymać, gdy krzyczę: "blok" - ba!, nawet, gdy odpadam od ścianki bez okrzyku i wszystko jest ok - wówczas każde następne wspinanie nie było już walką ze sobą i wysokością, a taką techniczną rozgrywką z trudnością trasy. Tu należy wspomnieć, że trasy mają różne trudności, jeśli chodzi o dotarcie do szczytu. Ale, że jestem bardzo, bardzo początkująca i nie do końca jeszcze ogarniam, to wypowiadać się nie będę :) Udało mi się zaliczyć parę tras III+, chyba jedną IV (albo ze dwie) i tyle :). Nie znam techniki, nie mam specjalistycznego stroju, butów, sprzętu (ogólnie - w ogóle się nie znam), ale zabawa mi się bardzo podoba i zapewne nie raz, czy nie dwa zaliczę wizytę na ściance jeszcze. 

No i jak zawsze na sam koniec - wiem, że krotko, wiem że pobieżnie - ale to początek mojej wspinaczkowej przygody - jeśli lubicie nowości, wyzwania, aktywność fizyczną - POLECAM! :) Chociaż to chyba żadna nowość :P - polecam wszystko co wiąże się z ruchem, aktywnością i sportem :) Zatem - do zobaczenia na ściance? :)

niedziela, 20 października 2013

Pasztetożercy. Odcinek trzeci.


Dziś na tapetę pójdzie RYBA! Ale jaka ryba - zabawę z łososiem czas zacząć. Dziś podejście do pasztetu z łososia z majerankiem :)  I tak jak zawsze - wyszukany w Internecie wzorzec, który uległ przeróbkom. :) Łosoś zakupiony w całości w Tesco ;) - o tyle lepszy, że tańszy i wiadomo jakie mięso będziemy mieli w naszym tworze.







Składniki: 
450-500g świeżego łososia
2 jajka
1 średnia cebula
2 duże ząbki czosnku
bułka tarta (4 łyżki)
świeży majeranek
sól
pieprz
kozieradka
sezam, oliwa z oliwek/olej



Zabawę zaczynamy od przerobienia łososia na formę zdatną do przepuszczenia przez maszynkę do mięsa :) Kroimy w dzwony, zdejmujemy skórę, usuwamy ości i kawałki wrzucamy do maszynki. Mielimy razem z pokrojoną cebulą i czosnkiem. Dorzucamy bułkę tartą oraz żółtka. Dodajemy przyprawy - sól, pieprz, kozieradkę i posiekany świeży majeranek. Jeśli jesteście odważni i nie przeszkadza Wam smak surowej ryby to w tym momencie próbujemy czy dobrze doprawiona :) Jeśli jest inaczej - to musicie zawierzyć intuicji. Całości mieszamy. Białka ubijamy na sztywno i dodajemy do naszej masy pasztetowej. 



Foremkę keksową smarujemy oliwą/olejem (użyłam oleju winogronowego z rozmarynem :)) i wysypujemy sezamem. Pasztet w formie surowej przekładamy do foremki.

Piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni i do takiego wkładamy foremkę. Pieczemy 60 minut. 












Smacznego! 






C.D.N.

Podpowiedź odcinka czwartego: Z Popeye'em na ryby?

piątek, 11 października 2013

(Nie)dobrana para?

Cóż to?
Lato się skończyło już niestety, ale na koniec do słoików popakowałam co się dało: od jabłek, przez gruszki, maliny, truskawki, po dynię czy banany. Wszystko w formie bardziej, bądź mniej dżemowej. Znalazł się w tym wszystkim też arbuz w postaci bardziej płynnej, czy chociażby kiwi jako mus. Co tylko udało mi się złapać, czy wymyślić, to lądowało w słoiku. I to było naprawdę wszystko :) Jeden z takich pomysłów zostanie tu opisany dokładniej - ten zdecydowanie polecam spróbować. Widać go na zdjęciu obok - cóż to może być?

arbuz | maliny | kiwi | śliwki
winogrona | dynia | banany | wiśnie 
jabłka | gruszki | truskawki | czerwona porzeczka

Dżem jabłkowo-ogórkowy z miętą.

Składniki: 
1 kg ogórków polnych 
1 kg jabłek
1 szklanka cukru trzcinowego
1 cytryna 
świeża mięta
żelfix






Przygotowanie:

Ogórki obieramy i kroimy. Jeśli mają dużo w sobie wody i gniazd nasiennych to można je wyciąć - ja tego nie zrobiłam. Wrzucamy do blendera, by wyszła ładna zmiksowana masa. Tę masę też można jeszcze odcisnąć, by usunąć nadmiar wody - ja jedynie wodę tę odlałam. Następnie obrałam jabłka, wydrążyłam i pokroiłam w małą kostkę. Jeśli nie chcemy mieć kawałków jabłek w dżemie to możemy jabłka zetrzeć/zmielić w blenderze. Ja lubię, gdy są kawałki owoców - tak też zostawiłam :) Do ogórków i jabłek dodałam sok z cytryny i żelfix (nie chciałabym tu robić reklamy, ale używam Żelfixu 3-1 Dr Oetkera - nie ma w składzie beznoesanu sodu). Gotujemy teraz to troszkę - aż się nie zawiąże - i wówczas dodajemy cukier i miętę - świeże poszatkowane, bądź nie listki. Wszystko gotujemy tak długo, aż nie otrzymamy pożądanej konsystencji. Gorący dżem przekładamy do wyparzonych słoiczków, dobrze zakręcamy i stawiamy do góry dnem. Tak zostawiamy do ostygnięcia.

SMACZNEGO! :)

sobota, 5 października 2013

Z pamiętnika maratończyka. Odsłona czwarta,

Z zaskoczenia.

Tydzień przed. Ostatni maraton w Poznaniu skończył się tak: "I nowe postanowienie - będę biegać tak długo te cholerne maratony, aż poprawię czas! Nie dam się tak łatwo." Jak już sobie coś postanowię to nie ma opcji, bym przynajmniej nie spróbowała tego zrealizować. Najbliższym maratonem w planach był maraton w Poznaniu - plan ten funkcjonował aż do Półmaratonu Poznańskiego i myśli: "Koronę Maratonów Polskich (...) musiałam zacząć od Krakowa. 2 tygodnie przed biegiem. Nie trenowałam pod maraton. Szalona? Przez tydzień gryzłam się z myślami. (...) I na tydzień przed biegiem się na niego zapisałam." I tu ponawiam opowieść. Jak już wspominałam we wcześniejszym poście - nikomu się nie przyznałam, że jadę. "Nikomu" oznacza w sumie najbliższych. W pracy nikt nie wiedział. Jedynie ktoś tam słyszał w Warszawie. I tyle. Rodzina usłyszała, że jadę na weekend zwiedzać Kraków. Nie, żeby mogli mieć jakiś wpływ na moją decyzję, ale bardzo chciałam, by to było moje zmaganie się ze sobą - takie bardzo prywatne, osobiste wyzwanie. Ja i tylko ja. I trasa. I czas. O tak - czas się liczył baaardzo. Musiałam go poprawić. I bardzo chciałam poczuć to niesamowite zmęczenie, które pojawiało się po wcześniejszych maratonach. Taki błogi stan bólu, przemęczenia i niesamowitej satysfakcji. Cały tydzień myślałam o wyniku. Przyznam się, że chciałam jedynie poprawić życiówkę. I chciałam łamać 4h 30'. Najdłuższym wybieganiem przed Krakowem był półmaraton poznański. Czas fajny, ale nie dawało mi to żadnej konkretnej informacji na ile mogę pobiec cały dystans maratoński. Byłam pewna, że go pokonam, ale z jakim czasem? Cały tydzień "kodowałam" się na 4h 30'. Im bliżej soboty, tym większe podniecenie, ale tym samym "lepsza" pogoda. Było coraz więcej słońca i coraz cieplej. Nie powiem, by mnie to cieszyło, ale cóż - nic na pogodę poradzić się nie dało. I tak oto nadeszła sobota.

37 km?
Sobota rano. 27.04. 5:00 pobudka, 6:24 pociąg do Krakowa. Plecak zapakowany na wszelkie możliwości pogodowe. Do tego 2 paczki suszonych bananów, z 3 butelki izotoników na drogę i mogę ruszać. Już na samym początku okazało się, że jadę z dwoma panami, którzy też będą biec. Ale, ale - cóż to za towarzystwo było. 77-latek, dla którego był to jakiś 70 maraton i pan w okolicach 60-tki, którego historia: "czemu zaczął biegać" była urzekająca (jej tu nie przytaczam ;)). Przez całą drogę (poza tym czasem, gdy spałam ;) - bo o tej 6:24 padłam i obudziłam się dopiero w okolicach 11) nasłuchałam się o wszelkiego rodzaju biegach, biegaczach, czasach, strategiach i wszystkim związanym z tymże sportem. Tu muszę wtrącić - biegam od 2009 roku, ale dopiero w tym roku ruszyłam, jak to się mawia, "z kopyta" i ten Kraków to był mój pierwszy wyjazdowy bieg. Więc aż mi w pewnym momencie głupio było odpowiadać: Nie, tu nie biegłam [jeszcze ;)]. Do tego panowie przerobili mój plan czasowy. Usłyszałam, że z takim czasem z połówki to mam zapomnieć o 4:30 i zacząć z pace-makerem na 4:15, a najlepiej to w ogóle na 4:00 (tu nastąpiła lekka kłótnia czy mam od razu mocno zacząć i liczyć się z odpadnięciem od balonika, czy zacząć wolniej i później gonić). Cóż - jak to zazwyczaj u mnie bywa - w głowie nowa myśl (jakby mało było szalonych myśli) - "a zacznę na 4:00 i zobaczę co się stanie". W takiej miłej atmosferze (zdążyłam jeszcze usłyszeć, że mam łydki biegaczki - nie wiem czy powinnam się z tego powodu cieszyć? :D) zbliżaliśmy się do Krakowa. Pogoda coraz gorsza - powyżej 26 stopni. I do tego słońce, które postanowiło chyba pracować na pełnych obrotach. "Oj, nie będzie łatwo. 4h łamać w takich warunkach, bez treningu pod maraton? M. chyba oszalałaś!" - ta myśl towarzyszyła mi obok tej: "M. weź się w garść. Co będzie to będzie. Dasz radę". I tak dotarłam do Krakowa.

Gdzieś między 38 a 39 km
Kraków. Gorąco. Głodno. Jak tu dotrzeć do Biura Zawodów? Pomogli mi mili panowie policjanci. Spacerkiem dotarłam do Biura, odebrałam wszystko (i tu już rozczarowanie - koszulki rozmiaru S się skończyły, a że dawali męskie, to mam koszulkę, w której się gubię ;)). Ogólnie nie będę pisać o organizacji, bo nie do końca mi się podobała, a nie chciałabym negatywnych fluidów rozsyłać w świat :) Musiałam sobie kupić żele, bo zapas, który miałam przygotowany na dzień przed wyjazdem pozostał w lodówce. Następnie makaron na Pasta Party, Żabka w celu uskutecznienia zakupów kolacyjno-śniadaniowych i kierunek: wspólna sala noclegowa. Na sali rozłożyłam się obok miłego pana wojskowego, dla którego był to pierwszy maraton, ale widać, że wybiegany (zrobił coś około 3:15). I jak to ja - w tłum, by poznawać ludzi. Poznałam bardzo dużo bardzo pozytywnych osób. I tak sobie siedząc na tej wspólnej sali usłyszałam mój telefon. Patrzę: Mama. Odbieram i słyszę: "Powiedz mi, ale tak szczerze, co Ty robisz w Krakowie tak naprawdę? Po co tam pojechałaś?". "Jak to po co?" - odpowiadam - "Do znajomych, pozwiedzać.". "A nie przypadkiem pobiec w maratonie?" [myśl w głowie: skąd ona to wie???]. "A skąd taki pomysł?". "A bo oglądamy wiadomości właśnie i mówią o maratonie, a ja Ciebie znam". Nie było już sensu kłamać dalej, więc się przyznałam. Plan upadł, bo rodzice zawsze śledzą mnie na trasie. No i moja mama plotkara przekazała informację połowie rodziny. Cóż. Życie. I znów w miłej atmosferze rozmów zbliżał się wieczór. Noc była najgorsza. Twardo, niewygodnie, wszyscy chrapią (słyszałam mimo zatyczek w uszach). Najgorzej. Ostatecznie uciekłam ze wspólnej sali na mini kanapę połączoną z fotelem w korytarzu. I tu już zasnęłam bez problemu.

38 km
Ranek. Pogoda (fantastyczna) miło zaskoczyła - coś ok 9 stopni, lekkie zachmurzenie. I podniecenie sięgające zenitu. Już chciałam biec. Już chciałam odmierzać kilometry. Już, teraz, zaraz, natychmiast. Odstawiłam rzeczy do depozytu i z nowo poznanym kolegą udałam się na start. Brak zaznaczonych stref czasowych zdziwił, ale spotkałam kolegę z Warszawy, który biegł na łamanie 4h, więc pomyślałam, że się nie zgubię. Całe szczęście pojawiły się baloniki. Pełna gotowość, muzyka w uszach, Sports-tracker przygotowany. I w końcu upragniony start.






40 km
Start. I już początek inaczej niż zaplanowałam. Pobiegłam trochę przed balonikami, bo tak mnie tłum popchnął. I tak już zostało. Do 5 km starałam się rozsądnie biec. Nie za szybko, by się nie zajechać już na wstępie. Ale, że samopoczucie fantastyczne, pogoda sprzyja, biegnie się dobrze, więc cały czas utrzymywałam się przed balonikiem na 4:00. I tak zostało całą trasę. Nawet nie wiem, w którym momencie straciłam go z oczu (gdybym się oczywiście odwróciła ;)). I tak sobie biegłam. Lekko zaczęło mżyć. Temperatura maksymalnie sięgnęła 14 stopni. Marzenie. Gdzieś w okolicy 13 km dogoniłam pana 77-latka z pociągu, który się przywitał i krzyknął: "Biegniesz!". Posłuchałam :)




Ostatni kilometr
21 km. Nie będę się rozpisywać i omawiać każdego kilometra, ale 21 zapadł mi w pamięci. Po pierwsze dlatego, że dobiegając do niego już myślałam - "o jest" - widać było nadmuchiwaną bramę. A tu niespodzianka - jeszcze pętelka przed. Eh. Po drugie - za półmetkiem miała być tablica z wyświetlanymi pozdrowieniami dla biegaczy, a że wysłałam takie dla siebie (:P) to bardzo byłam ciekawa czy się pojawią (nie pojawiły się niestety). I po trzecie, najważniejsze - dogoniłam baloniki na 3:45! Ależ mi to dodało skrzydeł. Baloników niestety do końca nie upilnowałam, ale do 30 km się ich trzymałam. Chociaż trasa pomiędzy 22,5 do 25 i z powrotem, do 30, była ciężka pod względem psychologicznym ;) 2,5 km prosto w jedną, pętelka i 2,5 km powrotu. Od 30 km zaczęłam gubić powoli baloniki. Osłabłam. Przyszedł 36 km, na którym do tej pory dwa razy był mur. I co? I nic - zero kryzysu. Super! Jednakże w okolicy tego 36 km zdarzyło się coś co jeszcze nie zdarzyło mi się na żadnym biegu - musiałam skorzystać z toalety! Trochę mnie to rozbiło, ale ruszyłam dalej. Ostatnie 6 km biegłam już po dwa - do 38, do 40 i do mety. Na 40 km czułam się dobrze, ale chciałam już być na finiszu. A tu jeszcze obiec dookoła Błonia trzeba. Stadion widać, a dwa ostatnie kilometry przede mną. Bardzo zirytowały mnie oznaczenia kilometrów. Były one nadrukowane na ziemi, więc znaczniki potrafiły się powtórzyć - 41 km mijałam 3 razy.


Meta. Końcówka była euforyczna. Słyszałam ludzi: "Biegnij, łamiesz 4h!". Biegam nie sprawdzając tempa i czasów, więc cały czas myślałam, że balonik mam na plecach prawie że. Leciałam ile sił w nogach. I końcówka. Meta. Finisz. Czas na zegarze był dla mnie szokiem: 3:51:16. Ile??? A ja chciałam biec na 4:30... Przekroczyłam linię, ktoś mnie przytulił, ktoś mi wręczył do ręki napój wyskokowy i od razu go otworzył - razem z izotonikiem, który dostałam do drugiej ręki, pochłonęłam go szybko. I jeszcze zdjęcie na pamiątkę, kąpiel. I SMS: wynik netto: 3:48:53.

Po. Poczułam, że mogę wszystko. Cel osiągnięty z nadkładką kosmiczną. Pierwszy maraton z Korony zaliczony. Nie pozostaje nic innego jak trenować dalej!

Koniec odsłony czwartej.