sobota, 5 października 2013

Z pamiętnika maratończyka. Odsłona czwarta,

Z zaskoczenia.

Tydzień przed. Ostatni maraton w Poznaniu skończył się tak: "I nowe postanowienie - będę biegać tak długo te cholerne maratony, aż poprawię czas! Nie dam się tak łatwo." Jak już sobie coś postanowię to nie ma opcji, bym przynajmniej nie spróbowała tego zrealizować. Najbliższym maratonem w planach był maraton w Poznaniu - plan ten funkcjonował aż do Półmaratonu Poznańskiego i myśli: "Koronę Maratonów Polskich (...) musiałam zacząć od Krakowa. 2 tygodnie przed biegiem. Nie trenowałam pod maraton. Szalona? Przez tydzień gryzłam się z myślami. (...) I na tydzień przed biegiem się na niego zapisałam." I tu ponawiam opowieść. Jak już wspominałam we wcześniejszym poście - nikomu się nie przyznałam, że jadę. "Nikomu" oznacza w sumie najbliższych. W pracy nikt nie wiedział. Jedynie ktoś tam słyszał w Warszawie. I tyle. Rodzina usłyszała, że jadę na weekend zwiedzać Kraków. Nie, żeby mogli mieć jakiś wpływ na moją decyzję, ale bardzo chciałam, by to było moje zmaganie się ze sobą - takie bardzo prywatne, osobiste wyzwanie. Ja i tylko ja. I trasa. I czas. O tak - czas się liczył baaardzo. Musiałam go poprawić. I bardzo chciałam poczuć to niesamowite zmęczenie, które pojawiało się po wcześniejszych maratonach. Taki błogi stan bólu, przemęczenia i niesamowitej satysfakcji. Cały tydzień myślałam o wyniku. Przyznam się, że chciałam jedynie poprawić życiówkę. I chciałam łamać 4h 30'. Najdłuższym wybieganiem przed Krakowem był półmaraton poznański. Czas fajny, ale nie dawało mi to żadnej konkretnej informacji na ile mogę pobiec cały dystans maratoński. Byłam pewna, że go pokonam, ale z jakim czasem? Cały tydzień "kodowałam" się na 4h 30'. Im bliżej soboty, tym większe podniecenie, ale tym samym "lepsza" pogoda. Było coraz więcej słońca i coraz cieplej. Nie powiem, by mnie to cieszyło, ale cóż - nic na pogodę poradzić się nie dało. I tak oto nadeszła sobota.

37 km?
Sobota rano. 27.04. 5:00 pobudka, 6:24 pociąg do Krakowa. Plecak zapakowany na wszelkie możliwości pogodowe. Do tego 2 paczki suszonych bananów, z 3 butelki izotoników na drogę i mogę ruszać. Już na samym początku okazało się, że jadę z dwoma panami, którzy też będą biec. Ale, ale - cóż to za towarzystwo było. 77-latek, dla którego był to jakiś 70 maraton i pan w okolicach 60-tki, którego historia: "czemu zaczął biegać" była urzekająca (jej tu nie przytaczam ;)). Przez całą drogę (poza tym czasem, gdy spałam ;) - bo o tej 6:24 padłam i obudziłam się dopiero w okolicach 11) nasłuchałam się o wszelkiego rodzaju biegach, biegaczach, czasach, strategiach i wszystkim związanym z tymże sportem. Tu muszę wtrącić - biegam od 2009 roku, ale dopiero w tym roku ruszyłam, jak to się mawia, "z kopyta" i ten Kraków to był mój pierwszy wyjazdowy bieg. Więc aż mi w pewnym momencie głupio było odpowiadać: Nie, tu nie biegłam [jeszcze ;)]. Do tego panowie przerobili mój plan czasowy. Usłyszałam, że z takim czasem z połówki to mam zapomnieć o 4:30 i zacząć z pace-makerem na 4:15, a najlepiej to w ogóle na 4:00 (tu nastąpiła lekka kłótnia czy mam od razu mocno zacząć i liczyć się z odpadnięciem od balonika, czy zacząć wolniej i później gonić). Cóż - jak to zazwyczaj u mnie bywa - w głowie nowa myśl (jakby mało było szalonych myśli) - "a zacznę na 4:00 i zobaczę co się stanie". W takiej miłej atmosferze (zdążyłam jeszcze usłyszeć, że mam łydki biegaczki - nie wiem czy powinnam się z tego powodu cieszyć? :D) zbliżaliśmy się do Krakowa. Pogoda coraz gorsza - powyżej 26 stopni. I do tego słońce, które postanowiło chyba pracować na pełnych obrotach. "Oj, nie będzie łatwo. 4h łamać w takich warunkach, bez treningu pod maraton? M. chyba oszalałaś!" - ta myśl towarzyszyła mi obok tej: "M. weź się w garść. Co będzie to będzie. Dasz radę". I tak dotarłam do Krakowa.

Gdzieś między 38 a 39 km
Kraków. Gorąco. Głodno. Jak tu dotrzeć do Biura Zawodów? Pomogli mi mili panowie policjanci. Spacerkiem dotarłam do Biura, odebrałam wszystko (i tu już rozczarowanie - koszulki rozmiaru S się skończyły, a że dawali męskie, to mam koszulkę, w której się gubię ;)). Ogólnie nie będę pisać o organizacji, bo nie do końca mi się podobała, a nie chciałabym negatywnych fluidów rozsyłać w świat :) Musiałam sobie kupić żele, bo zapas, który miałam przygotowany na dzień przed wyjazdem pozostał w lodówce. Następnie makaron na Pasta Party, Żabka w celu uskutecznienia zakupów kolacyjno-śniadaniowych i kierunek: wspólna sala noclegowa. Na sali rozłożyłam się obok miłego pana wojskowego, dla którego był to pierwszy maraton, ale widać, że wybiegany (zrobił coś około 3:15). I jak to ja - w tłum, by poznawać ludzi. Poznałam bardzo dużo bardzo pozytywnych osób. I tak sobie siedząc na tej wspólnej sali usłyszałam mój telefon. Patrzę: Mama. Odbieram i słyszę: "Powiedz mi, ale tak szczerze, co Ty robisz w Krakowie tak naprawdę? Po co tam pojechałaś?". "Jak to po co?" - odpowiadam - "Do znajomych, pozwiedzać.". "A nie przypadkiem pobiec w maratonie?" [myśl w głowie: skąd ona to wie???]. "A skąd taki pomysł?". "A bo oglądamy wiadomości właśnie i mówią o maratonie, a ja Ciebie znam". Nie było już sensu kłamać dalej, więc się przyznałam. Plan upadł, bo rodzice zawsze śledzą mnie na trasie. No i moja mama plotkara przekazała informację połowie rodziny. Cóż. Życie. I znów w miłej atmosferze rozmów zbliżał się wieczór. Noc była najgorsza. Twardo, niewygodnie, wszyscy chrapią (słyszałam mimo zatyczek w uszach). Najgorzej. Ostatecznie uciekłam ze wspólnej sali na mini kanapę połączoną z fotelem w korytarzu. I tu już zasnęłam bez problemu.

38 km
Ranek. Pogoda (fantastyczna) miło zaskoczyła - coś ok 9 stopni, lekkie zachmurzenie. I podniecenie sięgające zenitu. Już chciałam biec. Już chciałam odmierzać kilometry. Już, teraz, zaraz, natychmiast. Odstawiłam rzeczy do depozytu i z nowo poznanym kolegą udałam się na start. Brak zaznaczonych stref czasowych zdziwił, ale spotkałam kolegę z Warszawy, który biegł na łamanie 4h, więc pomyślałam, że się nie zgubię. Całe szczęście pojawiły się baloniki. Pełna gotowość, muzyka w uszach, Sports-tracker przygotowany. I w końcu upragniony start.






40 km
Start. I już początek inaczej niż zaplanowałam. Pobiegłam trochę przed balonikami, bo tak mnie tłum popchnął. I tak już zostało. Do 5 km starałam się rozsądnie biec. Nie za szybko, by się nie zajechać już na wstępie. Ale, że samopoczucie fantastyczne, pogoda sprzyja, biegnie się dobrze, więc cały czas utrzymywałam się przed balonikiem na 4:00. I tak zostało całą trasę. Nawet nie wiem, w którym momencie straciłam go z oczu (gdybym się oczywiście odwróciła ;)). I tak sobie biegłam. Lekko zaczęło mżyć. Temperatura maksymalnie sięgnęła 14 stopni. Marzenie. Gdzieś w okolicy 13 km dogoniłam pana 77-latka z pociągu, który się przywitał i krzyknął: "Biegniesz!". Posłuchałam :)




Ostatni kilometr
21 km. Nie będę się rozpisywać i omawiać każdego kilometra, ale 21 zapadł mi w pamięci. Po pierwsze dlatego, że dobiegając do niego już myślałam - "o jest" - widać było nadmuchiwaną bramę. A tu niespodzianka - jeszcze pętelka przed. Eh. Po drugie - za półmetkiem miała być tablica z wyświetlanymi pozdrowieniami dla biegaczy, a że wysłałam takie dla siebie (:P) to bardzo byłam ciekawa czy się pojawią (nie pojawiły się niestety). I po trzecie, najważniejsze - dogoniłam baloniki na 3:45! Ależ mi to dodało skrzydeł. Baloników niestety do końca nie upilnowałam, ale do 30 km się ich trzymałam. Chociaż trasa pomiędzy 22,5 do 25 i z powrotem, do 30, była ciężka pod względem psychologicznym ;) 2,5 km prosto w jedną, pętelka i 2,5 km powrotu. Od 30 km zaczęłam gubić powoli baloniki. Osłabłam. Przyszedł 36 km, na którym do tej pory dwa razy był mur. I co? I nic - zero kryzysu. Super! Jednakże w okolicy tego 36 km zdarzyło się coś co jeszcze nie zdarzyło mi się na żadnym biegu - musiałam skorzystać z toalety! Trochę mnie to rozbiło, ale ruszyłam dalej. Ostatnie 6 km biegłam już po dwa - do 38, do 40 i do mety. Na 40 km czułam się dobrze, ale chciałam już być na finiszu. A tu jeszcze obiec dookoła Błonia trzeba. Stadion widać, a dwa ostatnie kilometry przede mną. Bardzo zirytowały mnie oznaczenia kilometrów. Były one nadrukowane na ziemi, więc znaczniki potrafiły się powtórzyć - 41 km mijałam 3 razy.


Meta. Końcówka była euforyczna. Słyszałam ludzi: "Biegnij, łamiesz 4h!". Biegam nie sprawdzając tempa i czasów, więc cały czas myślałam, że balonik mam na plecach prawie że. Leciałam ile sił w nogach. I końcówka. Meta. Finisz. Czas na zegarze był dla mnie szokiem: 3:51:16. Ile??? A ja chciałam biec na 4:30... Przekroczyłam linię, ktoś mnie przytulił, ktoś mi wręczył do ręki napój wyskokowy i od razu go otworzył - razem z izotonikiem, który dostałam do drugiej ręki, pochłonęłam go szybko. I jeszcze zdjęcie na pamiątkę, kąpiel. I SMS: wynik netto: 3:48:53.

Po. Poczułam, że mogę wszystko. Cel osiągnięty z nadkładką kosmiczną. Pierwszy maraton z Korony zaliczony. Nie pozostaje nic innego jak trenować dalej!

Koniec odsłony czwartej.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz