niedziela, 22 grudnia 2013

Brrrr. Ale zimno!


Morsowanie



Tym razem krótko i na temat ;) Z racji tego, jak już wiadomo, że uwielbiam nowości, sprawdzanie się, testowanie granic organizmu, a tym bardziej walkę ze swoimi słabościami, postanowiłam spróbować czegoś nowego. Morsowania! Listopad, grudzień i kąpiel? Tego jeszcze nie próbowałam! A marznę często, gęsto jak cholera, więc wyzwanie jest! I tak oto 24.11 pierwsze podejście stało się faktem. Teraz mam za sobą dopiero trzy wejścia, ale nie zamierzam rezygnować z dalszych kąpieli :) Ale zacznijmy od początku. [zaczerpnięte z różnych portali internetowych :) - źródła podane w nawiasach :)]

Czym jest morsowanie? 
Najprościej mówiąc - kąpielą w zimnej wodzie w otwartym akwenie :) 

Kto może sobie pomorsować? [oryg.]
"W zasadzie nie ma zbyt wielu barier stojących na drodze do zostania MORSEM. Bo MORSEM może być każdy: kobieta i mężczyzna, dorośli, nastolatkowie, ale także ludzie w podeszłym wieku, czy starsze dzieci. Osoby szczupłe i z większą tuszą – waga ciała i grubość tkanki tłuszczowej nie ma specjalnie większego znaczenia."

Przeciwwskazania. [oryg.]
"Przed rozpoczęciem kąpieli w zimnej wodzie konieczna jest konsultacja lekarska. Istnieje wiele różnych chorób, w przypadku których zimne kąpiele są niewskazane lub nawet mogą wywołać wiele niekorzystnych reakcji organizmu. 

Oprócz chorób serca i układu krążenia, nadciśnienia, choroby naczyń mózgowych, choroby nerek i wątroby, cukrzycy, niektórych zaburzeń psychicznych, padaczki  do takich schorzeń należy borelioza, czyli przewlekła infekcja bakteryjna, przenoszona na człowieka przez kleszcze."

Kiedy zacząć? [oryg.]
"Nie ma reguły. Wydaje się, że najbardziej sensowne, bo "bezbolesne" jest rozpoczęcie kąpieli latem. Tak, latem. Pływając codziennie lub prawie codzienne w naturalnym akwenie wodnym przyzwyczajamy organizm do stopniowej zmiany temperatury wody na coraz niższą. Oczywiście przygodę z morsowaniem można zacząć i w zimie, w środku sezonu, ale wtedy przeżyjemy większy szok. Wybór należy do Was, sezon MORSY rozpoczynają zwykle w październiku"

Co będzie nam potrzebne? [oryg.]
"Rzeczy absolutnie niezbędne:
  1. kapielówki lub strój kapielowy – zwykłe lub takie do nurkowania z neoprenu,
  2. ręcznik,
  3. karimata lub kawałek styropianu, na którym można stanąć podczas przebierania się,
  4. czepek lub czapka,
  5. buty z neoprenu (ja używam klapków najzwyklejszych :)),
  6. rękawiczki,
  7. ubranie na zmianę,
  8. termos z gorącą herbatą,
  9. sportowy strój,
  10. dla nurków oliwka, najlepiej w żelu,
  11. Przydatne mogą być kilof, siekiera – do wyrąbania przerębla."
Wrażenia?
Teraz czas na moje wrażenia :) Cóż - pierwsza kąpiel - teren nieznany. Weszłam jak stałam. Szybko, sprawnie, boleśnie :D Zimno czuć od razu, ale że postanowienie było, więc wycofać się już nie mogłam. Później kwestia czasu, by się przyzwyczaić. No i przeżyłam. Niesamowite uczucie, gdy się wychodzi i wszystko pali. Rozchodzi się ciepło po organizmie - nie czuć stóp, a uda dosłownie "palą". Potem szybkie ubranie się i dochodzi do organizmu, że przed chwilą było mu bardzo, bardzo zimno. Jednakże ciepła herbatka (termos - niezbędnik morsa :)) bardzo pomaga. Dojście do siebie chwilkę trwa - ale jakaż później satysfakcja, jakie samopoczucie! Nie wiem czy to kwestia kąpieli, czy jakiejś magii w głowie :), ale człowiek czuję się lepiej, zdrowiej, bardziej fit :) 

Na przeróżnych stronach znaleźć można różne informacje odnośnie zimowych kąpieli (z paru z nich skorzystałam :)). Ze względu na to, że ja dołączyłam do grupy Poznań Morsy, stąd też polecam tę stronkę: http://www.poznan.morsy.pl. No i oczywiście dołączenie do tej grupy! I koniecznie przetestowanie siebie :) 

FIT FOR FUN POLECA :)

środa, 11 grudnia 2013

Z pamiętnika maratończyka. Odsłona szósta.

Z lekką nutką niedosytu.


Po maratonie we Wrocławiu apetyt zdecydowanie się wyostrzył. Czułam, że mam zapas, że mam siłę i że mogę wszystko. Fakt faktem wszystko złożyło się idealnie na taki, a nie inny wynik - samopoczucie, pogoda, trasa, towarzystwo. Wszystko ze sobą współgrało i pozwoliło mi polecieć wbrew swoim oczekiwaniom. Kolega, z którym biegłam, po biegu, zadowolony z wyniku, powiedział: "Poznań biegniemy na łamanie 3h 30'." Podeszłam do tego wówczas z bardzo dużą rezerwą i lekkim sceptycyzmem. W miesiąc mam zejść o ponad 6 minut? Mało realne. Z takim przeświadczeniem pożegnałam Wrocław. 


Ale miesiąc mijał, a w głowie kiełkowało zasiane ziarno. "3h 30'? Nie jest to takie nierealne" - myślałam sobie. "Trochę odpocznę, trochę pobiegam. Jak się trafi dzień, pogoda i organizm nie odmówi współpracy to spróbuję." Nie wygrywa się bez podejmowania prób. Jak się nie uda to się nie uda. Parę razy nawet przyśnił mi się ten Maraton Poznański - w każdym ze snów spóźniałam się na start. Ciekawe czy to cokolwiek znaczyło. Wówczas jakoś się nad tym nie zastanawiałam. Jedyne co, to budziłam się z uczuciem niepokoju, że co jeśli tak naprawdę będzie? Ale nie było co gdybać. Nie mogłam zaspać, bo miałam już przygotowany w głowie plan na odpowiedni strój na bieg ;)

I tak sobie miesiąc mijał. Na kompletowaniu stroju i bieganiu - ale bez przesady, by w dniu maratonu być świeżą i z głodem do biegania. Nadszedł weekend. W piątek odebrałam pakiet, a w sobotę wraz z siostrą kolegę z Targów. Nocleg przypadł u mojej siostry, gdyż od niej bliziutko na miejsce startu. Obowiązkowy makaron na obiad, a wieczorem piwo na szczęście, by tradycji stało się za dość :) Idąc spać zastanawiałam się czy zaśpię rzeczywiście, czy jednak uda mi wstać o właściwej godzinie. 

Niedziela. Pobudka o 6:00. Jednak nie zaspałam. I od razu szykowanie się - jakbym szła na jakiś bal, a nie biegać :D Najwięcej zabawy z włosami. Nie umiem używać takich doczepek, jak widać na zdjęciach - z 5 razy podchodziłam do tego, aż w końcu się poddałam i doczepiłam byle jak - jedynie tak, by się trzymało w kitce. Ze strojem i makijażem poszło szybciej ;) Tego typu zabiegi przed kolejnym podejściem do dystansu maratońskiego zdecydowanie mnie..., hmm, uspokajały? Chyba tak można powiedzieć. Na pewno rozluźniały. W głowie miałam łamanie 3h 30', na głos mówiłam, że pobiegnę spokojnie na okolicę 4h zapewne - tak, jak organizm pozwoli. Chociaż pierwszy raz się przyznałam do planu - nie jestem przesądna, ale nigdy nie mówiłam na głos, bo uważałam, że to może zapeszyć - aż do teraz - powiedziałam siostrze. Nie, żebym zrzucała odpowiedzialność... ale o tym na końcu. W końcu śniadanie i poganianie siostry i kolegi, by już wyjść. Chyba trochę za nerwowo jednak. I kierunek - Targi. 

Na miejscu depozyt i parę rozmów ze znajomymi - jak zamierzam biec, że na kolejną życiówkę to tym razem chyba nie, bo w końcu przed chwilą Wrocław, a trasa w Poznaniu trudna, bo profil nieciekawy. Że trudno będzie dobrze pobiec, a lepiej niż we Wrocławiu to już chyba zupełnie nie. W większości przytakiwałam, chociaż w głowie miałam swoją mantrę. Pogoda zapowiadała się dobrze, wyspałam się i czułam świetnie, więc czemu nie miałoby się udać? Pamiętałam trasę sprzed roku i podstawowe założenie było - dokopać w końcu Poznaniowi. Do 3 razy sztuka. Za trzecim razem nie może być tak źle jak wcześniej! Taki był plan.
Wojciech Kufliński Photography

Przed biegiem jeszcze zdjęcie wspólne z Night Runnersami i można ruszyć na start. Obok siostra na rowerku, z którą do końca się nie dogadałam, bo przed biegiem miałam jej zostawić kurtkę jeszcze, a ona już odjechała. Szybki telefon w zgiełku na starcie - udało jej się do mnie wrócić i zabrać okrycie. Ale nie rozgrzałam się jakoś super. Tuż przed startem podniecenie. Obok kolega, z którym biegniemy na 3h 30'. I START.

Zaczęliśmy z balonikiem na zaplanowany czas z założeniem, że po 5 km wyprzedzimy i się trochę oddalimy, by nie biec w tłumie. Do 5 km rozgrzewka. Po drodze na trasie, która przechodziła obok mojego osiedla, kumpela. Stanęła ze złej strony trasy i by wrócić do domu musiała przeczekać aż wszyscy przebiegną :D Obok cały czas siostra na rowerze. W okolicach 6 km wyprzedziliśmy baloniki, by pobiec przed nimi. Czyli wszystko idzie zgodnie z planem. I tak sobie lecieliśmy. Po drodze doping NR, który naprawdę pomagał :) No i zabawa. Pozowanie na pierwszym miejscu - co chyba widać na załączonych zdjęciach :) Do 21 km wszystko szło super. Czułam się świetnie. Biegło się dobrze. Po 21 km dołączył do nas samochód telewizyjny, który zaczął jechać przed nami. Od tego momentu plan powoli zaczął się sypać...

Samochód z panami kamerzystami jechał z nami przez około 2-3 km. Nie pamiętam dokładnie. I cały czas kręcił naszą grupkę, bo, cytując pana obok kamery: "Patrz jaka fajna dziewczyna. Kręcimy!". Narzucił trochę tempo, więc automatycznie się go trzymałam. I cały czas przyklejony uśmiech do twarzy. Na 23, albo 25 km komentarz pana z Ukrainy, który ze mną dobiegł na metę: "Źle oddychasz. Strasznie płytko. Zamęczysz się." I od tej pory zaczęłam zwracać uwagę na oddech. Zaczęło mi się źle oddychać. Do 30 km jakoś poszło, chociaż złapałam po drodze kryzys. Miałam momenty, gdy czułam, że zaraz zjadę - kręciło mi się trochę w głowie i wtedy bardzo mocno skupiałam się na dotlenieniu. Już nie biegło się tak dobrze, a przede mną droga warszawska - 4 km prosto. Nie lubię tego odcinka. Ale do 34 km jakoś dało radę mimo, że zwolniłam i trochę osób mnie wyprzedziło. Cały czas biegłam z kolegą i panem z Ukrainy. W pewnym momencie mówię do kolegi: "Poprowadź mnie.". Więc poprowadził. Ale przez chwilkę tylko, bo nie dotrzymałam tempa, odbiegł, nie udało mi się już go dogonić i tak mi zniknął z oczu. Powiedział później, że gdy się odwrócił, by sprawdzić czy jestem to już mnie nie widział, więc poleciał. Bardzo dobrze, bo bez sensu bym go spowalniała.

34 km wspominam źle. Źle chyba też wspomina go moja siostra, która dzielnie jechała całą trasę obok, aż do momentu, gdy popatrzyłam na nią z taką nienawiścią w oczach, że stwierdziła, iż woli mi się nie pokazywać i odjechała. Zostałam z panem z Ukrainy, któremu powiedziałam, żeby pobiegł sobie, bo ja mu tylko psuję ten bieg. Ale postanowił, że ze mną zostanie do końca. Od 36 km do 40 było źle. To była walka. Zwłaszcza, że na cholernej Serbskiej (38 km tempem 6:00 - miałam wrażenie, że się czołgam....) dorwały mnie baloniki na 3h 30', a ja ich nie utrzymałam, chociaż przyspieszyłam. Plan poszedł się, ładnie mówiąc, je...ć. W głowie teraz tylko - nie poddać się i chociaż troszkę urwać z życiówki! Od 38 km myślałam tylko o kilometrze 40stym, bo tam mieli stać NR z dopingiem. Potrzebowałam niesamowicie jakiejś znajomej dopingującej twarzy. Do tego 40 km dotarłam lekko nieprzytomna. Tzn. nie do końca pamiętam ten odcinek - jak w amoku. I tutaj odnowa - napój izotoniczny, którym się cała zalałam - od oczu, które zaczęły szczypać, po iPoda, który do tej pory nie działa jak powinien. I znajome twarze przy trasie. Pomogło. Pomogło jak cholera. Przede mną już tylko 2 km z podbiegiem po kostce brukowej na Mickiewicza. na 41 wyprzedził mnie kolega, który klepnął mnie w plecy i krzyknął: "Dajesz!". Powiedzmy, że posłuchałam. Tak jak się dało, tak podbiegłam. Na końcu siostra czekała przy bramie już. Do mety poleciałam. Z daleka zobaczyłam, że może plan niewykonany, ale aż tak źle nie jest - życiówka będzie. W bólach, bo w bólach, ale będzie.

I tak oto przekroczyłam linię mety: 3h 32' 22'' netto. Nowa życiówka. Mogłabym zrzucić winę za to, że plan się nie udał na fakt wypowiedzenia go na głos, ale wiadomo, że to nie to. Aczkolwiek już więcej mówić nie będę. Nie będę zapeszać :) To co mam w głowie pozostanie jedynie moje. Później mogę się przyznawać. Zamiast się mega cieszyć, ucieszyłam się tylko częściowo, gdyż pewien niedosyt pozostał. Ale w sumie dobrze, bo nie osiądę na laurach i mam do czego dążyć - kiedyś się uda! Tego się będę trzymać :) Do Dębna!

poniedziałek, 2 grudnia 2013

400 km asfaltu. Część druga.

Wyzwanie główne: 400 km
Wyzwanie dodatkowe: 30 dni (w) biegu
Średnie tempo: Poniżej 6:00 min/km.
Czas na realizację: 1.11.2013 - 30.11.2013


Listopada dni kolejne... Ciąg dalszy wyzwania. 15-sty skończył się obroną doktoratu i imprezą. Pod koniec 15.11 nabiegane 224 km. 24 km zapasu, więc dobry prognostyk na drugą część miesiąca. W planach - luźniejszy ostatni tydzień, zwłaszcza parę dni przed 30.11, by na GP Z Biegiem Natury mięśnie odpoczęły. Zatem jak najwięcej należy zrobić przed ostatnim tygodniem. Taki plan pojawił się 16.11. A co z tego wyszło? Relacja poniżej.

16.11.2013 Po imprezie. Godz. 19:00. Ponad 15 km tempem 5:35. Zdecydowanie lepiej z mięśniami dziś. Dłuższy odpoczynek dobrze zrobił. Nie biegło się ciężko. Pogoda fajna. Super dotlenienie (zwłaszcza, że po dość hucznej zabawie) :)

17.11.2013 Niedziela. Bieg z towarzystwem. Wpierw dobieg nad Rusałkę, potem szukanie towarzysza, bo jakoś postanowił znaleźć się w innym niż umówione miejsce ;) Zatem ok 6 km dobiegu i potem 12 biegu właściwego - w towarzystwie jakoś mniej zwraca się uwagę na lecące kilometry. Rozmowa umiliła w sumie jakieś 7-8 km i potem już tylko powrót do domu. Bardzo przyjemne bieganie.

18.11.2013 Dobieg na Cytadelę, 5 km tempem 5:00 i powrót do domu. W sumie 18 km. Z nową zabaweczką :) Garminkiem (Garmin Forerunner 210 HR Multicolour). Nie wiem jak można biegać z tym pasem, bo z tym sobie jeszcze nie radzę - przeszkadza cały czas.

19.11.2013 10 km na Termy. Odpoczynek w wodzie. Powrót tramwajem, bo wieczorem 6 km z siostrą. Biega się miło. Chociaż wieczorem zdecydowanie lepiej.

20.11.2013 15 km wieczorem. Już zaczynam odliczanie dni do końca. I w głowie non stop kalkulacje - ile km zostało, ile za mną, jak rozłożyć? Wszystko przeliczone w każdym kierunku. Tak, by odwrócić uwagę od bólu. 309 km sumarycznie. Dziesięć dni do końca. 2/3 za mną. A tak, by tę uwagę jeszcze odwrócić - czasem w głowie przeliczam sobie podczas dłuższego biegania/chodzenia różne rzeczy. Dzisiaj mnożenie: 126*352. Szkoda, że zapomniałam co mi wyszło... :D i nie mogłam sprawdzić później czy dobrze przemnożyłam.

21.11.2013 10 km na Termy, pływanie i 10 km powrotu. Boli już. Mięśnie ud głównie. Czuję przemęczenie. Utrzymanie tempa 6:00 jest ciężkie naprawdę. A jeszcze 9 dni... Moment zawahania. Wiadomo, że się nie poddam i nie zrezygnuję, ale myśl: "Po co Ci to?", gdzieś tam się kołacze.

22.11.2013 7 km o 6 rano. Biegam, bo muszę. Taki ból mięśni, że ciężko było utrzymać tempo 6:00. Postanowienie - przerwa ponad 24 h, bo inaczej padnę. A już tak niedaleko - 336 km za mną. Tych 64 nie odpuszczę. Zatem - dłuższa przerwa.

23.11.2013 15 km w tempie 5:29. Biegło się super! Przerwa ponad 24 h była zdecydowanie potrzebna. Nogi lekko czuć, ale nie było problemu z tempem żadnego. Aż się chciało biec :)

24.11.2013 5 km do przyjaciółki. Przerwa. 11 km do domu. Z padającym deszczem, śniegiem [który padał chwilkę, ale akurat jak biegłam], deszczem raz jeszcze, wiatrem i wszelkimi atrakcjami pogodowymi. Ale biegło się dobrze. Zmęczenia chwilowo nie ma. Za to pierwszy śnieg na twarzy był miłym uczuciem :) (ok - brzmi nienormalnie, ale naprawdę tak pomyślałam - jak to miło będzie się biegało, gdy śnieżek będzie już leżał, odbijał światło, skrzył się i mienił podczas wieczornych przebieżek).


25.11.2013 18 km. W tym 5 km z NR na Cytadeli. Bardzo dobrze się biegło. Tempo 5:25. W głowie tylko jedno - oby zostało jak najmniej. Może jutro się uda osiągnąć cel i potem już tylko realizować ten drugi? Czy jutro 400 pęknie???? Mantra odliczająca dni w głowie. Jeszcze tylko 5!

26.11.2013 14 km do końca wyzwania. Z założeniem pokonania ich dziś wybiegam. I tylko w głowie jedna myśl odliczająca km. Odejmuję, dodaję, myślę o nich. Całą drogę. Trasa przez Rusałkę. Na 7 km kryzys - jednak nogi z wczoraj czuję. Bolą.... I to mocno. Za krótka przerwa. I myśl: "Mam jeszcze 4 dni. Skończę na 7 km, jutro dobiegam resztę". Ale nie - nie mogę się poddać. Ten bieg to prawdziwa walka. Naprawdę, ale to naprawdę boli - ale nie urazowo. Zmęczenie maksymalne. Ale na 14 km myśli krzyczą - Udało się!!!! W sumie 15 km. Tempem 5:58 - bardzo mocno wypracowanym w głowie, bo nogi krzyczały: Zwolnij!. Już tylko 4 dni do końca! Jedynie teraz utrzymać tempo :)


27.11.2013 7:00 w trasę. 7 km. Chyba jakoś nogi odpoczęły, bo tempo 5:13. Jak na skrzydłach po wykonanym zadaniu :) Do tego miła pogoda - mróz, ale świeci słońce - powietrze orzeźwiające. Dobry początek dnia!


28.11.2013 5 km po południu. Chciałam 7, ale prawe kolano boli, rwie, ciągnie i krzyczy [przyp. zerwane wiązadła, uszkodzona łękotka, śruby w kolanie], więc nie ma co przesadzać. Ważne, by utrzymać tempo. Jeszcze 2 dni do zakończenia :) Kolano potraktowane tak, by ucichło.

29.11.2013 7 rano. Z zaskoczenia w sumie, bo obudziłam się przed budzikiem, zdziwiłam i przez chwilę zastanawiałam co ja to miałam zrobić? Ach tak - biegać! 7 km tempem 5:06. Chciałam 5:00, ale jakoś wszelkiego rodzaju przejścia dla pieszych i światła po drodze trochę plan mi zepsuły. Kolano zamilkło - chyba wczorajsza terapia mu pomogła. Dzień przedostatni. Jutro koniec. Co ja ze sobą w niedzielę zrobię??? W planach ma to być pierwszy od 31 dni [przyp. 31.10 - urodzinowe 29 km] niebiegowy. Jestem ciekawa jak mi się to uda.


30.11.2013 Z Biegiem Natury. Nie chce mi się biegać. Ok - może i biegać się chce, ale ścigać zupełnie nie. Czuję ogólne zmęczenie, ale, co dziwne, nie znużenie. Powinnam być już bardzo znudzona codziennym bieganiem. Sam bieg w miarę ok - dużo błota, ale ja w końcu błotko lubię ;p Tak się zastanawiam czy dobiegać do okrągłego wyniku - ale nieeee. 427km 905m wygląda naprawdę ładnie. Tak zostanie! KONIEC :) i meeega zadowolenie - jak na zdjęciu obok!




PODSUMOWANIE: To, że mam czasem dziwne pomysły już wiadomo od dawna. Lubię stawiać sobie cele i je realizować. Lubię sprawdzać siebie i swoje możliwości. Szukać granicy, której nie uda mi się już pokonać. Te 400 km było naprawdę niezłym wyzwaniem. Chociaż myślałam, że będzie gorzej. Miałam momenty zawahania, momenty zwątpienia, momenty bólu, zmęczenia i zmuszania się do biegu, ale było ich stosunkowo niedużo w porównaniu do tego, jak sobie to wyobrażałam. Myślałam, że będzie to prawdziwa walka. Była, ale zdecydowanie lżejsza. Nielekka, ale lżejsza od wyobrażeń. Wiele myśli w trakcie tych biegów kotłowało mi się w głowie. Zastanawiałam się jak to opiszę na sam koniec. Ale po dniu przerwy od biegania (pierwszy dzień za mną! - przeżyłam, chociaż te 31 dni uzależniło i dziwnie się troszkę czułam) nie umiem już odtworzyć części z nich. Nic mnie nie boli, kolana może lekko sztywne, ale nie myślę sobie: DOŚĆ! Już nie biegam. Doświadczenie bardzo ciekawe. Na pewno testujące wolę/charakter/czy jak to nie nazwać. Napisałabym - "Pierwszy i ostatni raz!", ale boję się, że bym skłamała.  Zaliczone. Przetestowałam się. Czas na zasłużony odpoczynek! Zamykam sezon zadowolona :) Może nie w 100%, bo wówczas osiadłabym na laurach, ale tak na 95% plany wykonane! :)  Z niepokojem patrzę na przyszły rok, bo ciężko powiedzieć co mi jeszcze do głowy wpadnie... :D

sobota, 30 listopada 2013

400 km asfaltu. Część pierwsza.

Wyzwanie główne: 400 km
Wyzwanie dodatkowe: 30 dni (w) biegu
Średnie tempo: Poniżej 6:00 min/km.
Czas na realizację: 1.11.2013 - 30.11.2013

Listopad.... Ciężko mi powiedzieć skąd taki pomysł w mojej głowie. Tzn. wiem skąd, ale nie wiem od kogo to wyszło. Ciężko mi  obecnie przypisać tekst: "Nie dasz rady tego zrobić" do twarzy. Ale jak widać - zaczęło się jak zwykle. Wiem, że rozmowa dotyczyła Didiera Woloszyna, triathlonisty, który zrobił 33 razy Ironman'a pod rząd. Stąd pomysł na codzienne bieganie - czyli cały miesiąc codziennie. Nie wiem tylko skąd ten dystans. Ale wiem, że on tkwił mi w głowie. Tempo narzuciłam już sobie sama - stwierdziłam, że jak już się podejmuję takiego wyzwania to chciałabym, by było ono zrobione porządnie. Codziennie spisywałam wrażenia. Co z tego wyszło? I czy się udało? Przeczytajcie pierwszą część relacji poniżej :) 

1.11.2013 15 km, czuję nogi z dnia poprzedniego [przyp. dnia poprzedniego były moje urodziny, z okazji których troszkę sobie pobiegałam - takie urodzinowe kilometry], ale biegnie się dobrze. Zdjęcia na trasie muszą być - kolorowe skarpety. Pod koniec biegu wysiada mi Sports Tracker. Idealnie na początek wyzwania. Bierze mnie k...a ;), ale całe szczęście - wiem jakie tempo, jaki czas i mam już taki log w dzienniczku. Pogoda - całkiem ciepło jak na listopad.


2.11.2013 Z Biegiem Natury. Dobieg do miejsca startu na Rusałce - a tym samym rozgrzewka. Start, i życiówka na 5 km (21:15). Skręcona kostka (korzeń przed 2-gim km) - ale to czuć dopiero w domu. Przedtem dobieg do domu z siostrą i kumplem wolniejszym tempem. Kostka boli - znów idealnie na początek wyzwania...

3.11.2013 Dzień po imprezie... Pada. Czekam do 15:00, aż przestanie. Obiad wcześniej - nie jest to dobry pomysł, mimo, że zjadłam makaron. Całą drogę mi źle i niedobrze, ale cel jest - trzeba wykonać. Ostatecznie 10 km tempem 6:10. Satysfakcja, że się nie poddałam.

4.11.2013 Dobieg do Cytadeli, bieg z NR tempem 5:00. Powrót do domu biegiem - biega się super, kostki nie czuć (czy to zasługa autosugestii czy maści? nie wiem ;)) Poza tym, że słuchawki wysiadły (dokładnie prawa) - niby można słuchać, ale wk...a. Działa jak się trzyma kabel.  A bez muzyki biegać nie umiem. Ok - umiem, ale irytuje. Mimo tych wszystkich przeciwieństw - biegnie się naprawdę dobrze. Tak ogólnie chyba jakaś siła daje mi znać, że wyzwanie jest głupie i powinnam zakończyć.

5.11.2013 Pobudka: 5:55. Tak był ustawiony budzik. Wstałam bez żadnego problemu. O 6:15 ruszam na trasę. 11 km. Biegnie się powiedzmy dobrze. Tempo słabe, ale samopoczucie po - fantastyczne.

6.11.2013 Pobudka: 6:19 - olany budzik o 6:15. Ruszam w trasę coś ok 6:40. Planowane 5 km, ale, że całkiem miło się biegnie (ćwiczę sobie oddech - co i rusz zapominam o nim myśleć + skupiam się na kroku, by go wydłużyć), to wydłużam do 7,5 km - telefon pada w trakcie - wyłącza się non stop, więc czas wrócić do trackowania za pomocą starego telefonu... albo zakupić w końcu pulsometr.... Tempo łagodne - 6:00. Wieczór - Dziewicza Góra - zbiegi, podbiegi. Po ciemku, bez czołówek. 7 km latania po lesie. Super! :)

7.11.2013 15 km wieczorem. Po próbnej prezentacji [przyp. przed obroną doktoratu :)]. Dotlenienie. Aczkolwiek nogi po wczoraj bolą - czuję mięśnie w lewym udzie. Od rana bolały też pachwiny, ale całe szczęście chyba to rozchodziłam, bo wieczorem ani śladu bólu. Przyjemne powietrze - taki orzeźwiający chłodek. Jeszcze nie czuję zmęczenia codziennym bieganiem.

8.11.2013 Długi dzień się szykuje, zatem bieganie od rana, by się rozbudzić i naładować energią na cały dzionek. Pobudka o 6. 6:25 jestem już w biegu. Miało być 10 km, wyszło 13, bo miło mi się biegło. Nie lubiłam nigdy biegać od rana, ale teraz jakoś to się sprawdza. Śmieszną rzecz zauważam - wcześniej 5 km to był rozgrzewka, teraz zaczyna mi się bardzo dobrze biec po km 10. Ciekawe jak długo?

9.11.2013 Parkrun. Zdecydowanie czuję, że "Biegam, bo muszę". Bieg później do domu bardzo przyjemny - wolnym tempem, koncentrując się na oddechu, zmieniając trasę i od czasu do czasu styl biegu - aż ludzie się dziwnie patrzą - czemu ja tak sunę, albo podskakuję, albo przyspieszam i zwalniam :D Wniosek - zdecydowanie jestem przemęczona ściganiem się. Bieganie rekreacyjne jest za to bardzo przyjemne. Plus rozbieganie nóg przed 6h w samochodzie [przyp. tego samego dnia czeka mnie trasa do Hamburga na koncert Nick'a Cave'a :)].

10.11.2013 Hamburg. Zwiedzanie biegiem. Nie wiedziałam gdzie biegnę i jak. Ze sobą dwa telefony, bo jeden wyłącza się nagle, więc ten nie trackuje. Drugi do trackowania. Jakieś fotki po drodze zrobić też trzeba, więc telefon nie trackujący robi fotki. W sumie 15 km. I ładna pętelka po mieście :) 

11.11.2013 Po powrocie z Hamburga potrzeba rozprostowania nóg. NR Cytadela (tempo 5:00) + dobieg do domu. By nie biegać cały czas tak samo zmiana trasy. W sumie 19 km. A w głowie przeliczanie ile mam już sumarycznie, jak wygląda plan, jak rozłożyć, by końcówka miesiąca była łagodniejsza - niewolnik kilometrów :D Po - bolą kolana. Ale nie tak urazowo, a przemęczeniowo. Może źle stopy stawiam - plan - jutro przetestować.

12.11.2013 15 km kombinowania wieczorem jak tu pobiec, by wyszło to 15 ;) + potrzeba dotlenienia koniecznie! Kluczenie dookoła znanej trasy + powtarzanie w głowie prezentacji na dr. Bardzo miłe bieganie - zdecydowanie rozluźniło. Kolana przestały boleć. Prezentacja przetestowana - szykują się zmiany. Sport pomaga myśleć.

13.11.2013 Poznaj Poznań Nocą etap 2. Os. Lecha. Dobieg na miejsce - 9,5 km. Potem prosta mapa i bieganie po osiedlu :) A następnie krótki dobieg na autobus. W sumie 16,5 km z dobrą zabawą po drodze :)

14.11.2013 Dzień przed obroną. Trzeba się rozluźnić. Biegiem na Termy, 40 min basenu, biegiem do domu. Średnie tempo 6:12. Nogi po wczoraj bolą jednak. Więc wolniejsze tempo idealne. Dotlenienie + powtarzanie w głowie prezentacji.

15.11.2013 Pobudka o 6:00, by pobiegać przed tak ważnym dniem ;) 7 km, chociaż w założeniu było 5. I chodu na obronę doktoratu....

15 dni minęło migiem. Dalsza część relacji w części drugiej. I pytanie - czy mi się wyzwanie udało? Czy nie? Jeśli nie - to czemu? Pozostawiam Was z tymi pytaniami :)

C.D.N.

niedziela, 24 listopada 2013

Orientuj się!

Umiejętność czytania mapy. Wersja dla blondynek.

Pewnego pięknego dnia kolega namówił mnie na nową zabawę. Bieganie z mapą. Nie byłam jeszcze wówczas na etapie: "Biegi uliczne się nudzą. Czas spróbować czegoś nowego". Byłam (i jestem cały czas) na wiecznym etapie: "Próbuję wszelakich nowości :)". Zatem zapisałam się na 4 etap pierwszej edycji Poznaj Poznań Nocą. Etap na Golęcinie. Nigdy nie biegałam w biegach na orientację, a tym bardziej po ciemku z czołówką! Nie widziałam map, nie wiedziałam na czym to polega. Tuż przed biegiem wyszukałam w Google co nieco, ale bez przesady. Poczytałam troszkę na stronce biegu, obejrzałam oznaczenia na mapie. I tyle. Nic więcej nie wiedziałam. A oznaczeń i tak nie zapamiętałam. Zatem, jak dosyć często, totalna improwizacja i żywioł :D Ale, ale - nie było tak źle i zabawa zdecydowanie mi się spodobała, bo już nie raz powtórzyłam. A teraz po kolei.
Chcąc zacząć orientować się w biegu można zrobić jak ja, bądź wcześniej się przygotować. Podstawy znajdziemy np. tu. Chociaż Internet oferuje całą masę informacji. Warto zapoznać się jednak ze znacznikami mapy. Zwłaszcza z oznaczeniem barier nie do przejścia - zwłaszcza moje ulubione: ogrodzenie nie do przejścia - na rysunku obok :) Które często na początku do mnie docierało, gdy już przed nim się znalazłam ;)

Warto też pamiętać, by sprawdzić w jakim biegu biegniemy, bo są różne odmiany - znaleźć je możemy w słowniczku tutaj. O tym oczywiście dowiedziałam się na miejscu swojego pierwszego biegu, który był w formacie scorelauf - zaliczenie wszystkich zaznaczonych punktów kontrolnych, ale w dowolnej kolejności. Start był wspólny. Poza tym jest jeszcze parę wariantów - zaliczanie punktów w oznaczonej kolejności przy starcie wspólnym, czy interwałowym. Itp. Itd. Nie znam się tak naprawdę - mam za sobą dopiero 5 biegów (czyli tyle co nic ;)), więc mogą pojawić się w poście błędy - chociaż mam nadzieję, że jednak ich w miarę unikam. 

Podczas biegu należy pamiętać, by sprawdzać na jakim punkcie jesteśmy, tzn. czy numer punktu zgadza nam się z kodem punktu, który jest zaznaczony na puszce, którą odbijamy. Wszystko to widzimy na mapie - a dokładny opis punktów kontrolnych znaleźć możemy tutaj. O tym też nie wiedziałam ;) Zorientowałam się dopiero w biegu, że warto popatrzeć przy jakiej puszce jesteśmy i jak to się ma do mapy. Bo w pierwszym moim biegu znalazłam się wielokrotnie przy puszkach z tras dłuższych - ja biegłam mapę początkujących, a dookoła latali średniacy i elita. I z początku lekko nie ogarniałam czemu tego punktu nie ma u mnie zupełnie na mapie. Totalna blondynka w środku lasu, po ciemku, z mapą. Najlepiej! 
os. Armii Krajowej

Gdy mamy już podstawy to możemy wyruszyć. Warto dobrze zacząć - czyli zorientować odpowiednio na mapie start, punkty dookoła nas i można lecieć. Na tym nieszczęsnym Golęcinie pobiegłam za kimś. Dzięki temu szybko miałam pierwszy punkt, ale, że ten ktoś bardzo szybko zorientował się co dalej, to go zgubiłam, a tym samym zupełnie się zagmatwałam. Trochę czasu mi zajęło zbadanie terenu i dotarcie do tego gdzie jestem i o co chodzi :D


A teraz po kolei. Pierwszy bieg w większości opisałam. Popełniłam w nim chyba wszystkie możliwe błędy. Zaczynając od nieznajomości mapy, przez nieznajomość zasad, po wbieganie wszędzie, gdzie się nie da kończąc. Jak już opanowałam lekko mapę po pierwszym szalonym biegu za kimś to zabrałam się za szukanie punktów. Pierwsze parę nie było moich :D A następny, ulokowany za płotem na stadionie (oznaczenie - nie do przejścia) sprawił, że zamiast kulturalnie po ludzku się do niego dostać zaliczyłam jakiś survival. Cofnęłam się do płotu 'do przejścia', przeszłam przez niego, przedarłam się przez krzaki obrywając gałęziami, odbiłam punkt, by po chwili się przekonać, że jakieś 10 metrów od miejsca, z którego się cofałam, były schodki. Udając, że nic się nie stało z nich już skorzystałam. Dalej jakoś poszło. Poza momentem, gdy wbiegłam sobie w błotko, bo myślałam, że da się drogę skrócić. Nie dało się.

Kolejny bieg, na os. Armii Krajowej, był biegiem pościgowym. Start interwałowy i gonienie tych, którzy wystartowali wcześniej. Minuta startowa wyznaczona na podstawie wcześniejszych wyników. Nie powiem, by ten bieg poszedł mi lepiej. Nie dość, że wybiegłam za mapę parę razy - co widać na załączonym do posta obrazku, to w paru miejscach kręciłam się w kółko, bo nie mogłam znaleźć punktu. Nie mówiąc już o tym, że parę razy zaliczyłam twarzą śnieg, ale całe szczęście (przynajmniej taką mam nadzieję :P) nikt tego nie widział!

Kolejny bieg - już w trakcie dnia - okolice góry Moraskiej, organizowany przez Klub Sportowy Hades. Temperatura na zewnątrz jakieś -10 stopni C. Wszędzie śnieg - tak po kolana w tym lesie. Start interwałowy. Trasa określona na jakieś 5 km. Jakoś udało mi się ogarnąć, gdzie biec. I aż tak źle już nie było. Poza tym, że znów parę razy posmakowałam śniegu, parę razy zapadłam się po uda, przemoczyłam buty, oberwałam gałęzią przez nos, przemarzłam i po jakiś 45 min stojąc w środku lasu, zmarznięta, z padającym na twarz śniegiem, nie umiejąc znaleźć punktu (bo na jakiejś górce, w wykrocie, w krzakach) pomyślałam sobie: "Co ja tu, k...a, robię?" :D. Nie wiem czy nie powiedziałam tego na głos. możliwe, że tak było. Ale opanowałam się i zaliczyłam bieg. Nakręciłam troszkę kwiatków - widać je na mapie. Nabiegałam chyba z 7,5 km, ale było fajnie!

Kolejne biegi dopiero teraz. II edycja Poznaj Poznań Nocą. Postanowiłam biegać już mapy średnie i w sumie żałuję, że nie elitę. Nie wiem jak to się stało, bo nie uczyłam się oznaczeń, nie przygotowywałam konkretnie pod to, ale dobrze mi idzie. Bardzo szybko odnajduję się i na mapie i w terenie. I śmigam. Do tej pory 2 biegi z całkiem dobrym wynikiem. Mam nadzieję, że już będzie tylko lepiej ;)

Podsumowując - chcecie posmakować czegoś nowego? Samo bieganie się nudzi? Albo lubicie wyzwania i zabawę? Polecam spróbować BNO :) Mnie to wciąga. I już myślę, że fajnie by było wziąć udział w jakimś rajdzie przygodowym :) Gdzieś na mojej liście "do zrobienia" już to jest. 

niedziela, 17 listopada 2013

Zdrowo. Zdrowiej. Najzdrowiej.

Warzywnie.

Na warsztat poszły warzywa. Pierwszy przepis całkowicie autorski, drugi zmieniony, ale jak zwykle zaczerpnięty z Internetu ;) [przepis] - przerobiony przeze mnie tak, by mi odpowiadał :) Ale, że warzywnie tym razem to bardzo zdrowo. Mięsożerców (też nim jestem ;)) uprasza się o wypróbowanie i nie marudzenie :) 

PLACKI MARCHEWKOWO-BAKŁAŻANOWE


Składniki:

0,5 bakłażana szklanka
1 marchewka
3 łyżki mąki orkiszowej
1 jajko
sól
pieprz
śmietana (użyłam 18%)
zioła prowansalskie (bądź inne ulubione ;))

Wykonanie:




Bakłażana obrać i zetrzeć na tarce na dużych oczkach. Tak samo potraktować marchewkę :) Do startych warzyw dodajemy mąkę, jajko, sól i pieprz. Wszystko ładnie mieszamy. Gotowe do smażenia :) Ja zazwyczaj smażę bez oliwy/oleju, ale tym razem smażone na oleju z pestek winogron z chili :) Placki zjadamy z ulubionym sosem - ja użyłam śmietany z solą, pieprzem i ziołami prowansalskimi. Pycha! :)





BURAKI Z MOZZARELLĄ

Składniki (dla jednej osoby):

2 małe buraki 
mozarrella
jogurt naturalny
pomarańcza
sól, pieprz, zioła prowansalksie




Wykonanie:

A teraz czas na coś purpurowego. Buraki z pieca z mozarrellą w sosie jogurtowo-pomarańczowym! Niesamowicie proste danie! Buraki obieramy, owijamy w sreberko i pieczemy. 1,5h w piekarniku nagrzanym od 180-200 stopni Celcjusza. Tak, aby były miękkie.

Według przepisu powinno się je piec w skórce. Ale jak dla mnie łatwiej się je obiera najpierw, a później piecze. Przepis przerobiony - zatem - po upieczeniu kroimy tak, by łatwo stały na talerzu - na pół, a później połówki znów na pół. To przekładamy mozarrellką :) I polewamy sosem. A sos? Jogurt naturalny ze świeżo wyciśniętą pomarańczą (nie całą ;)) - tak, by był sok i fragmenty pomarańczy. Doprawiamy - sól, pieprz, zioła. I polewamy nasze buraczki :) Gotowe do zjedzenia!






SMACZNEGO!