środa, 3 lipca 2013

Z pamiętnika maratończyka. Odsłona pierwsza.

Krew, pot, łzy i orgazm.

Uwaga - wpis mocno osobisty :) 

Zaczęłam biegać jakiś czas temu. Pierwszy zapis trasy na Sports Trackerze istnieje z datą 8.11.2009. To pierwszy trening do 3 półmaratonu poznańskiego. Skąd pomysł na bieganie? Od zawsze mam problemy z kolanami, a właściwie z kolanem jednym. Zerwane wiązadła, uszkodzona łękotka, stany zapalne, itp, itd. Osobna, całkiem długa historia. Ale właśnie owo kolano zainspirowało mnie i popchnęło ku biegowej przygodzie - narodziła się we mnie chęć udowodnienia sobie, że nie jest źle. Że te wszystkie problemy są chwilowe, że można, że dam radę. Półmaraton objawiał mi się jako piękny cel - 21 km - WOW. Dam radę! No i jak postanowiłam - tak zrobiłam. Radę dałam...

Po tym przydługim wprowadzeniu przychodzi moment następujący 440 km i niecałe 2 lata później. Sierpień roku 2011, 2 miesiące do 12 maratonu poznańskiego i idea, która nagle pojawia się w mojej głowie: "Biegam, niedużo, bo niedużo, ale biegam. 21 km pokonuję, 42 nie pokonam? 2 miesiące to dużo czasu. Chyba...". Idea paląca umysł - nie da się zrezygnować. Nie da się sobie powiedzieć: NIE - za mało czasu, to głupie. Idea zwycięża.

I tak rozpoczyna się moja droga do pokonania 42 km 195 m. Droga, która jest dopiero tak naprawdę początkiem (o czym oczywiście wówczas nie wiedziałam ;)). Droga do walki ze sobą i przełamywania barier. Krew, pot i łzy :) 

Patrzę teraz na mój dzienniczek biegowy z tamtego czasu - treningi 4 razy w tygodniu, wybiegane w sumie 200 km.

I START - 16.10.2011.

Nie wiedziałam co mnie czeka. Nie spodziewałam się tego co zastanę na trasie. Nie wiedziałam, że to aż tak boli. Że blokady naprawdę istnieją i że mur się pojawia. Co widać na zdjęciu po lewej - rozgrzewka tuż przed startem - pełna werwy i zadowolona.

Pierwsze kilometry były proste. Biegłam z Pace-makerami na 4:30. Luz, blues i miły wysiłek. Trasa znajoma, słoneczko i doping. Idealnie.

Gdzieś na trasie.
Problemy zaczęły się na kilometrze 17. Pojawiło się zwątpienie. Nie ma jeszcze 21 km, a ja czuję już zmęczenie. Powoli zaczęłam odpadać od baloników. Poszedł w ruch pierwszy żel. I pojawiła się nieznośna myśl: "Za chwilę przebiegnę obok Malty. Tam mam samochód. Najwyżej zrezygnuję. Zejdę z trasy i po krzyku." Myśl ta trzymała się do 19 km. 19 km nadszedł. Plan pojawił się nowy - przejdę sobie fragmenty. Nie muszę biec. Marszobiegiem spróbuję. 20 kilometr pokonany marszem nie należał do najłatwiejszych. Zgrzyt się nawet pojawił, gdy pewna pani chcąc pobudzić mnie do walki zakrzyknęła: "Dasz radę K (imiona są pod numerami). Tylko biegnij trochę." Na usta cisnęło się: "ale bym jej przyjeb.....a", czego niestety nie udało mi się opanować i komentarz się wyrwał. Usłyszany przez idącego pana obok otrzymał nawet poparcie: "Ja też." - rzekł pan podbudowując mnie.

Półmetek.
Kolejne kilometry pamiętam jako przeplatankę marszu i biegu. Tak jak do 20 km biegłam "piątkami" (myślałam sobie: dobiegnę do 5 km, dobiegnę do 10 km, dobiegnę do 15 km itp.), tak po tej dwudziestce zaczęłam myśleć różnie. A to "trójkami", a to "dwójkami", aż nie pojawił się kilometr 33, od którego były już tylko "jedynki". Nie byłam jednak za dobrze przygotowana do tego wyzwania. Tak szczerze - nie byłam w ogóle przygotowana!

36 kilometr - MUR. Miałam wrażenie, że świat się kończy. Mięśnie mnie paliły, nogi, pomimo uzupełniania elektrolitów na każdej stacji, odmawiały posłuszeństwa. Ciało mnie znienawidziło, umysł mówił: Oszalałaś!!!. Ostatnie kilometry to jedna wielka mantra: Jeszcze tylko jeden kilometr. Końcówka szła jak po grudzie. Jedyne co mi hulało w głowie - Ostatni raz! nigdy więcej. Dotrę na metę i szlus. Nie dam się nigdy w życiu na podobne szaleństwo namówić znów.

I tak jak zbliżałam się do mety, tak wszystkie powyższe postanowienia nabierały konturów. Byłam przekonana, że nie powtórzę już tego. Że ten jeden raz wystarczy.

Na metę dotarłam z "fantastycznym" czasem: 5:07:10 brutto, 5:04:20 netto. Pierwsze co zrobiłam? Popłakałam się. Czułam, że padnę i nie wstanę. Stopy miały dość. Ciało umierało. Krew, pot i łzy. Ale umysł był w euforii - prawdziwy orgazm. Po przekroczeniu mety magicznie znikły wszystkie postanowienia. Narodziło się nagle nowe..... Jeszcze raz! Poprawię czas! Droga ku mecie okazała się drogą ku początkowi wszystkich moich następnych biegów. Krew, pot, łzy.... i orgazm na mecie! Uczucie nie do opisania!

Zatem - moi mili - Fit for Fun POLECA! Ale! z rozwagą. Nie jak ja - nie na hura! Prawdziwy trening, rozsądek i.... czas zmierzyć się ze sobą!

Koniec odsłony pierwszej.


.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz