niedziela, 14 lipca 2013

Z pamiętnika maratończyka. Odsłona druga.

Krew, pot, łzy i ... 

Sam początek. Pełna werwy - jak zawsze.
Z panem na boso obok :)
Odsłona druga tak 'kolorowa' jak pierwsza już nie była. Mimo dłuższego treningu czas końcowy gorszy. A czemuż tak się stało? Krótka historia przetrenowania poniżej :)

Plan pokonania po raz kolejny siebie wraz z 42 km pojawił się od razu po zakończeniu maratonu w Poznaniu rok wcześniej. Nie mogłam przecież zostawić siebie z takim czasem! Bardzo chciałam go poprawić. Chyba za bardzo. Po wcześniejszych półmaratonach jakoś tak wypadałam z biegania na pewien czas. Tym razem zdecydowałam, że trzeba kondycję utrzymać i od kwietnia (30 tygodni - to całkiem dużo na porządne przygotowanie się) starałam się utrzymać regularność treningów (wyszły po 2 treningi/tydzień). Do startu pokonanych biegiem kilometrów 523 (w tym lipiec: 108, sierpień: 139, wrzesień: 127). 


20 km. Przerwa na spacerek.
Do tego wszystkiego postanowiłam urozmaicić aktywność fizyczną o rower i spacery. I tym samym pokonałam, w ciągu tych 30 tygodni, np. na rowerze - 1364 km. Aż do sierpnia wszystko szło zgodnie z planem. Dzienniczek treningowy zapełniony, a K szczęśliwa, bo ruch, bo świeże powietrze, bo endorfiny, bo plan idzie. We wrześniu zaczęły pojawiać się pewne niepokojące objawy, które wówczas zdecydowanie zignorowałam. Chociaż nie wiem jakbym postąpiła teraz. Może, mimo wszystko, wiedząc jak to się skończy, też bym zignorowała? Jeśli kiedykolwiek wyruszycie pobiegać i po 1,5 km nogi odmówią wszelkiego posłuszeństwa - to wiedzcie, że coś się dzieje! tak wyglądał mój wrzesień. Co jakiś czas organizm mówił: STOP. Ale, że przecież: możesz więcej, niż mówi umysł, więc się nie poddawałam. Nadchodził sobie spokojnie październik, a ja pełna optymizmu, mimo wszystko, nastawiałam się na poprawienie wyniku. 

Gdzieś na początku. Się biegło.
Początek października, na tydzień przed startem, CHOROBA. I panika: O nie! Nie ma opcji - muszę wyzdrowieć. Wystartuję! Codzienna końska dawka wszelkiego rodzaju specyfików i doprowadziłam się do jakiegoś stanu używalności. 

14.10.2012 - START.

Udaję Spartankę.
No i stanęłam na linii startu. Przy Targach Poznańskich tym razem. Nowa trasa, nieznana mi jeszcze, jedno okrążenie (zdecydowanie lepsze 'mentalnie' niż te wcześniejsze dwa kółka), a ja czuję, że mam lekką temperaturę - tak w okolicach 36,9. Czyli w sumie nic złego. Wystartowałam. Początkowo czułam, że nie jest za dobrze. Zrobiło mi się gorąco od razu praktycznie. W głowie opcja zapasowa - do 5 km spróbuję - najwyżej skończę. 5 km niedaleko domu, więc łatwo wrócę. Jednakże 5 km nastąpił nagle. Zdziwił mnie i tym samym ucieszył, bo się rozgrzałam i poczułam, że mogę spokojnie biec dalej. Więc pobiegłam.

Plakat pobudzający.
Kolejne kilometry upływały miło i błogo. Zaliczałam stacje z odżywkami i biegłam sobie na 4:30. Przez chwilę nawet ze Spartanami. Poczułam się lepiej, temperatura, albo zeszła, albo przestała przeszkadzać. Jakoś szło. Nadszedł 18 km i, tak jak poprzednim razem, kryzys. Tym razem nie chciałam już schodzić z trasy, więc (jak widać na zdjęciu powyżej) - wypatrywałam znajomych na trasie, by móc sobie z nimi się przejść i pogadać :) Aczkolwiek przetrenowanie dało się we znaki. Od 25 km do kilometra 35 uskuteczniłam marszobieg. Zwłaszcza, że w tych 10 km mieściło się wyjście prawie, że z miasta. Trasa, gdzieś hen na obrzeżach, a 4 km trasą Warszawską - w linii prostej - były zabójcze. Na 36 km czekała kolejna mobilizacja w postaci koleżanki z plakatem :) Przeszła ze mną kilometr i podbudowała mnie. Ale był to znowu MUR! Miałam wrażenie, że nie dam rady. Nogi jak z waty, a w głowie wizualizacja tych ostatnich kilometrów. 

Odliczałam sobie znów kilometrowo każdy następny odcinek. Jakoś domaszerobiegłam do 38 km - tutaj niespodzianka - kolega policjant, kierujący ruchem. Mała pogawędka i ruszam dalej. Dalej to nie był marszobieg, a spacero-marsz jakiś. Na 40 km kolejna niespodzianka - moja siostra, która stała tam i stała, wypatrując mnie i tracąc już nadzieję, że mnie w ogóle na trasie zobaczy. 2 ostatnie kilometry przebiegły tak jak widać na zdjęciu obok. Nadzieja, że jednak się uda dotrzeć do mety, ale totalne zmęczenie całego organizmu. 

Dotrzeć do mety się udało. Z magicznym czasem: 05:24:10 netto, 05:27:45 brutto. Za metą usiadłam i się zakaszlałam. Choroba nagle wróciła. Nie mogłam powiedzieć zdania bez wyplucia płuc. Czas tragiczny. I nowe postanowienie - będę biegać tak długo te cholerne maratony, aż poprawię czas! Nie dam się tak łatwo. 

I nauczka na przyszłość - dbać o siebie! Żadnych chorób, żadnych przetrenowań. Pokonałam siebie, ale bardzo dużym kosztem.

Koniec odsłony drugiej.








2 komentarze :

  1. No proszę, druga odsłona ku przestrodze. I jaki rozbudowany suspens ;) czekam na happy end w części trzeciej!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Część trzecia będzie budować dalej nastrój... ale będzie zdecydowanie pozytywniejsza! ;)

      Usuń