sobota, 30 listopada 2013

400 km asfaltu. Część pierwsza.

Wyzwanie główne: 400 km
Wyzwanie dodatkowe: 30 dni (w) biegu
Średnie tempo: Poniżej 6:00 min/km.
Czas na realizację: 1.11.2013 - 30.11.2013

Listopad.... Ciężko mi powiedzieć skąd taki pomysł w mojej głowie. Tzn. wiem skąd, ale nie wiem od kogo to wyszło. Ciężko mi  obecnie przypisać tekst: "Nie dasz rady tego zrobić" do twarzy. Ale jak widać - zaczęło się jak zwykle. Wiem, że rozmowa dotyczyła Didiera Woloszyna, triathlonisty, który zrobił 33 razy Ironman'a pod rząd. Stąd pomysł na codzienne bieganie - czyli cały miesiąc codziennie. Nie wiem tylko skąd ten dystans. Ale wiem, że on tkwił mi w głowie. Tempo narzuciłam już sobie sama - stwierdziłam, że jak już się podejmuję takiego wyzwania to chciałabym, by było ono zrobione porządnie. Codziennie spisywałam wrażenia. Co z tego wyszło? I czy się udało? Przeczytajcie pierwszą część relacji poniżej :) 

1.11.2013 15 km, czuję nogi z dnia poprzedniego [przyp. dnia poprzedniego były moje urodziny, z okazji których troszkę sobie pobiegałam - takie urodzinowe kilometry], ale biegnie się dobrze. Zdjęcia na trasie muszą być - kolorowe skarpety. Pod koniec biegu wysiada mi Sports Tracker. Idealnie na początek wyzwania. Bierze mnie k...a ;), ale całe szczęście - wiem jakie tempo, jaki czas i mam już taki log w dzienniczku. Pogoda - całkiem ciepło jak na listopad.


2.11.2013 Z Biegiem Natury. Dobieg do miejsca startu na Rusałce - a tym samym rozgrzewka. Start, i życiówka na 5 km (21:15). Skręcona kostka (korzeń przed 2-gim km) - ale to czuć dopiero w domu. Przedtem dobieg do domu z siostrą i kumplem wolniejszym tempem. Kostka boli - znów idealnie na początek wyzwania...

3.11.2013 Dzień po imprezie... Pada. Czekam do 15:00, aż przestanie. Obiad wcześniej - nie jest to dobry pomysł, mimo, że zjadłam makaron. Całą drogę mi źle i niedobrze, ale cel jest - trzeba wykonać. Ostatecznie 10 km tempem 6:10. Satysfakcja, że się nie poddałam.

4.11.2013 Dobieg do Cytadeli, bieg z NR tempem 5:00. Powrót do domu biegiem - biega się super, kostki nie czuć (czy to zasługa autosugestii czy maści? nie wiem ;)) Poza tym, że słuchawki wysiadły (dokładnie prawa) - niby można słuchać, ale wk...a. Działa jak się trzyma kabel.  A bez muzyki biegać nie umiem. Ok - umiem, ale irytuje. Mimo tych wszystkich przeciwieństw - biegnie się naprawdę dobrze. Tak ogólnie chyba jakaś siła daje mi znać, że wyzwanie jest głupie i powinnam zakończyć.

5.11.2013 Pobudka: 5:55. Tak był ustawiony budzik. Wstałam bez żadnego problemu. O 6:15 ruszam na trasę. 11 km. Biegnie się powiedzmy dobrze. Tempo słabe, ale samopoczucie po - fantastyczne.

6.11.2013 Pobudka: 6:19 - olany budzik o 6:15. Ruszam w trasę coś ok 6:40. Planowane 5 km, ale, że całkiem miło się biegnie (ćwiczę sobie oddech - co i rusz zapominam o nim myśleć + skupiam się na kroku, by go wydłużyć), to wydłużam do 7,5 km - telefon pada w trakcie - wyłącza się non stop, więc czas wrócić do trackowania za pomocą starego telefonu... albo zakupić w końcu pulsometr.... Tempo łagodne - 6:00. Wieczór - Dziewicza Góra - zbiegi, podbiegi. Po ciemku, bez czołówek. 7 km latania po lesie. Super! :)

7.11.2013 15 km wieczorem. Po próbnej prezentacji [przyp. przed obroną doktoratu :)]. Dotlenienie. Aczkolwiek nogi po wczoraj bolą - czuję mięśnie w lewym udzie. Od rana bolały też pachwiny, ale całe szczęście chyba to rozchodziłam, bo wieczorem ani śladu bólu. Przyjemne powietrze - taki orzeźwiający chłodek. Jeszcze nie czuję zmęczenia codziennym bieganiem.

8.11.2013 Długi dzień się szykuje, zatem bieganie od rana, by się rozbudzić i naładować energią na cały dzionek. Pobudka o 6. 6:25 jestem już w biegu. Miało być 10 km, wyszło 13, bo miło mi się biegło. Nie lubiłam nigdy biegać od rana, ale teraz jakoś to się sprawdza. Śmieszną rzecz zauważam - wcześniej 5 km to był rozgrzewka, teraz zaczyna mi się bardzo dobrze biec po km 10. Ciekawe jak długo?

9.11.2013 Parkrun. Zdecydowanie czuję, że "Biegam, bo muszę". Bieg później do domu bardzo przyjemny - wolnym tempem, koncentrując się na oddechu, zmieniając trasę i od czasu do czasu styl biegu - aż ludzie się dziwnie patrzą - czemu ja tak sunę, albo podskakuję, albo przyspieszam i zwalniam :D Wniosek - zdecydowanie jestem przemęczona ściganiem się. Bieganie rekreacyjne jest za to bardzo przyjemne. Plus rozbieganie nóg przed 6h w samochodzie [przyp. tego samego dnia czeka mnie trasa do Hamburga na koncert Nick'a Cave'a :)].

10.11.2013 Hamburg. Zwiedzanie biegiem. Nie wiedziałam gdzie biegnę i jak. Ze sobą dwa telefony, bo jeden wyłącza się nagle, więc ten nie trackuje. Drugi do trackowania. Jakieś fotki po drodze zrobić też trzeba, więc telefon nie trackujący robi fotki. W sumie 15 km. I ładna pętelka po mieście :) 

11.11.2013 Po powrocie z Hamburga potrzeba rozprostowania nóg. NR Cytadela (tempo 5:00) + dobieg do domu. By nie biegać cały czas tak samo zmiana trasy. W sumie 19 km. A w głowie przeliczanie ile mam już sumarycznie, jak wygląda plan, jak rozłożyć, by końcówka miesiąca była łagodniejsza - niewolnik kilometrów :D Po - bolą kolana. Ale nie tak urazowo, a przemęczeniowo. Może źle stopy stawiam - plan - jutro przetestować.

12.11.2013 15 km kombinowania wieczorem jak tu pobiec, by wyszło to 15 ;) + potrzeba dotlenienia koniecznie! Kluczenie dookoła znanej trasy + powtarzanie w głowie prezentacji na dr. Bardzo miłe bieganie - zdecydowanie rozluźniło. Kolana przestały boleć. Prezentacja przetestowana - szykują się zmiany. Sport pomaga myśleć.

13.11.2013 Poznaj Poznań Nocą etap 2. Os. Lecha. Dobieg na miejsce - 9,5 km. Potem prosta mapa i bieganie po osiedlu :) A następnie krótki dobieg na autobus. W sumie 16,5 km z dobrą zabawą po drodze :)

14.11.2013 Dzień przed obroną. Trzeba się rozluźnić. Biegiem na Termy, 40 min basenu, biegiem do domu. Średnie tempo 6:12. Nogi po wczoraj bolą jednak. Więc wolniejsze tempo idealne. Dotlenienie + powtarzanie w głowie prezentacji.

15.11.2013 Pobudka o 6:00, by pobiegać przed tak ważnym dniem ;) 7 km, chociaż w założeniu było 5. I chodu na obronę doktoratu....

15 dni minęło migiem. Dalsza część relacji w części drugiej. I pytanie - czy mi się wyzwanie udało? Czy nie? Jeśli nie - to czemu? Pozostawiam Was z tymi pytaniami :)

C.D.N.

niedziela, 24 listopada 2013

Orientuj się!

Umiejętność czytania mapy. Wersja dla blondynek.

Pewnego pięknego dnia kolega namówił mnie na nową zabawę. Bieganie z mapą. Nie byłam jeszcze wówczas na etapie: "Biegi uliczne się nudzą. Czas spróbować czegoś nowego". Byłam (i jestem cały czas) na wiecznym etapie: "Próbuję wszelakich nowości :)". Zatem zapisałam się na 4 etap pierwszej edycji Poznaj Poznań Nocą. Etap na Golęcinie. Nigdy nie biegałam w biegach na orientację, a tym bardziej po ciemku z czołówką! Nie widziałam map, nie wiedziałam na czym to polega. Tuż przed biegiem wyszukałam w Google co nieco, ale bez przesady. Poczytałam troszkę na stronce biegu, obejrzałam oznaczenia na mapie. I tyle. Nic więcej nie wiedziałam. A oznaczeń i tak nie zapamiętałam. Zatem, jak dosyć często, totalna improwizacja i żywioł :D Ale, ale - nie było tak źle i zabawa zdecydowanie mi się spodobała, bo już nie raz powtórzyłam. A teraz po kolei.
Chcąc zacząć orientować się w biegu można zrobić jak ja, bądź wcześniej się przygotować. Podstawy znajdziemy np. tu. Chociaż Internet oferuje całą masę informacji. Warto zapoznać się jednak ze znacznikami mapy. Zwłaszcza z oznaczeniem barier nie do przejścia - zwłaszcza moje ulubione: ogrodzenie nie do przejścia - na rysunku obok :) Które często na początku do mnie docierało, gdy już przed nim się znalazłam ;)

Warto też pamiętać, by sprawdzić w jakim biegu biegniemy, bo są różne odmiany - znaleźć je możemy w słowniczku tutaj. O tym oczywiście dowiedziałam się na miejscu swojego pierwszego biegu, który był w formacie scorelauf - zaliczenie wszystkich zaznaczonych punktów kontrolnych, ale w dowolnej kolejności. Start był wspólny. Poza tym jest jeszcze parę wariantów - zaliczanie punktów w oznaczonej kolejności przy starcie wspólnym, czy interwałowym. Itp. Itd. Nie znam się tak naprawdę - mam za sobą dopiero 5 biegów (czyli tyle co nic ;)), więc mogą pojawić się w poście błędy - chociaż mam nadzieję, że jednak ich w miarę unikam. 

Podczas biegu należy pamiętać, by sprawdzać na jakim punkcie jesteśmy, tzn. czy numer punktu zgadza nam się z kodem punktu, który jest zaznaczony na puszce, którą odbijamy. Wszystko to widzimy na mapie - a dokładny opis punktów kontrolnych znaleźć możemy tutaj. O tym też nie wiedziałam ;) Zorientowałam się dopiero w biegu, że warto popatrzeć przy jakiej puszce jesteśmy i jak to się ma do mapy. Bo w pierwszym moim biegu znalazłam się wielokrotnie przy puszkach z tras dłuższych - ja biegłam mapę początkujących, a dookoła latali średniacy i elita. I z początku lekko nie ogarniałam czemu tego punktu nie ma u mnie zupełnie na mapie. Totalna blondynka w środku lasu, po ciemku, z mapą. Najlepiej! 
os. Armii Krajowej

Gdy mamy już podstawy to możemy wyruszyć. Warto dobrze zacząć - czyli zorientować odpowiednio na mapie start, punkty dookoła nas i można lecieć. Na tym nieszczęsnym Golęcinie pobiegłam za kimś. Dzięki temu szybko miałam pierwszy punkt, ale, że ten ktoś bardzo szybko zorientował się co dalej, to go zgubiłam, a tym samym zupełnie się zagmatwałam. Trochę czasu mi zajęło zbadanie terenu i dotarcie do tego gdzie jestem i o co chodzi :D


A teraz po kolei. Pierwszy bieg w większości opisałam. Popełniłam w nim chyba wszystkie możliwe błędy. Zaczynając od nieznajomości mapy, przez nieznajomość zasad, po wbieganie wszędzie, gdzie się nie da kończąc. Jak już opanowałam lekko mapę po pierwszym szalonym biegu za kimś to zabrałam się za szukanie punktów. Pierwsze parę nie było moich :D A następny, ulokowany za płotem na stadionie (oznaczenie - nie do przejścia) sprawił, że zamiast kulturalnie po ludzku się do niego dostać zaliczyłam jakiś survival. Cofnęłam się do płotu 'do przejścia', przeszłam przez niego, przedarłam się przez krzaki obrywając gałęziami, odbiłam punkt, by po chwili się przekonać, że jakieś 10 metrów od miejsca, z którego się cofałam, były schodki. Udając, że nic się nie stało z nich już skorzystałam. Dalej jakoś poszło. Poza momentem, gdy wbiegłam sobie w błotko, bo myślałam, że da się drogę skrócić. Nie dało się.

Kolejny bieg, na os. Armii Krajowej, był biegiem pościgowym. Start interwałowy i gonienie tych, którzy wystartowali wcześniej. Minuta startowa wyznaczona na podstawie wcześniejszych wyników. Nie powiem, by ten bieg poszedł mi lepiej. Nie dość, że wybiegłam za mapę parę razy - co widać na załączonym do posta obrazku, to w paru miejscach kręciłam się w kółko, bo nie mogłam znaleźć punktu. Nie mówiąc już o tym, że parę razy zaliczyłam twarzą śnieg, ale całe szczęście (przynajmniej taką mam nadzieję :P) nikt tego nie widział!

Kolejny bieg - już w trakcie dnia - okolice góry Moraskiej, organizowany przez Klub Sportowy Hades. Temperatura na zewnątrz jakieś -10 stopni C. Wszędzie śnieg - tak po kolana w tym lesie. Start interwałowy. Trasa określona na jakieś 5 km. Jakoś udało mi się ogarnąć, gdzie biec. I aż tak źle już nie było. Poza tym, że znów parę razy posmakowałam śniegu, parę razy zapadłam się po uda, przemoczyłam buty, oberwałam gałęzią przez nos, przemarzłam i po jakiś 45 min stojąc w środku lasu, zmarznięta, z padającym na twarz śniegiem, nie umiejąc znaleźć punktu (bo na jakiejś górce, w wykrocie, w krzakach) pomyślałam sobie: "Co ja tu, k...a, robię?" :D. Nie wiem czy nie powiedziałam tego na głos. możliwe, że tak było. Ale opanowałam się i zaliczyłam bieg. Nakręciłam troszkę kwiatków - widać je na mapie. Nabiegałam chyba z 7,5 km, ale było fajnie!

Kolejne biegi dopiero teraz. II edycja Poznaj Poznań Nocą. Postanowiłam biegać już mapy średnie i w sumie żałuję, że nie elitę. Nie wiem jak to się stało, bo nie uczyłam się oznaczeń, nie przygotowywałam konkretnie pod to, ale dobrze mi idzie. Bardzo szybko odnajduję się i na mapie i w terenie. I śmigam. Do tej pory 2 biegi z całkiem dobrym wynikiem. Mam nadzieję, że już będzie tylko lepiej ;)

Podsumowując - chcecie posmakować czegoś nowego? Samo bieganie się nudzi? Albo lubicie wyzwania i zabawę? Polecam spróbować BNO :) Mnie to wciąga. I już myślę, że fajnie by było wziąć udział w jakimś rajdzie przygodowym :) Gdzieś na mojej liście "do zrobienia" już to jest. 

niedziela, 17 listopada 2013

Zdrowo. Zdrowiej. Najzdrowiej.

Warzywnie.

Na warsztat poszły warzywa. Pierwszy przepis całkowicie autorski, drugi zmieniony, ale jak zwykle zaczerpnięty z Internetu ;) [przepis] - przerobiony przeze mnie tak, by mi odpowiadał :) Ale, że warzywnie tym razem to bardzo zdrowo. Mięsożerców (też nim jestem ;)) uprasza się o wypróbowanie i nie marudzenie :) 

PLACKI MARCHEWKOWO-BAKŁAŻANOWE


Składniki:

0,5 bakłażana szklanka
1 marchewka
3 łyżki mąki orkiszowej
1 jajko
sól
pieprz
śmietana (użyłam 18%)
zioła prowansalskie (bądź inne ulubione ;))

Wykonanie:




Bakłażana obrać i zetrzeć na tarce na dużych oczkach. Tak samo potraktować marchewkę :) Do startych warzyw dodajemy mąkę, jajko, sól i pieprz. Wszystko ładnie mieszamy. Gotowe do smażenia :) Ja zazwyczaj smażę bez oliwy/oleju, ale tym razem smażone na oleju z pestek winogron z chili :) Placki zjadamy z ulubionym sosem - ja użyłam śmietany z solą, pieprzem i ziołami prowansalskimi. Pycha! :)





BURAKI Z MOZZARELLĄ

Składniki (dla jednej osoby):

2 małe buraki 
mozarrella
jogurt naturalny
pomarańcza
sól, pieprz, zioła prowansalksie




Wykonanie:

A teraz czas na coś purpurowego. Buraki z pieca z mozarrellą w sosie jogurtowo-pomarańczowym! Niesamowicie proste danie! Buraki obieramy, owijamy w sreberko i pieczemy. 1,5h w piekarniku nagrzanym od 180-200 stopni Celcjusza. Tak, aby były miękkie.

Według przepisu powinno się je piec w skórce. Ale jak dla mnie łatwiej się je obiera najpierw, a później piecze. Przepis przerobiony - zatem - po upieczeniu kroimy tak, by łatwo stały na talerzu - na pół, a później połówki znów na pół. To przekładamy mozarrellką :) I polewamy sosem. A sos? Jogurt naturalny ze świeżo wyciśniętą pomarańczą (nie całą ;)) - tak, by był sok i fragmenty pomarańczy. Doprawiamy - sól, pieprz, zioła. I polewamy nasze buraczki :) Gotowe do zjedzenia!






SMACZNEGO!

sobota, 9 listopada 2013

Pasztetożercy. Odcinek czwarty.

Uwielbiam szpinak i jak już we wcześniejszym poście pokazałam potrafię użyć go w każdym daniu. Tym razem też będzie o szpinaku. Ale nie będzie on odosobniony, bo w parze z łososiem. W formie pasztetu.

I historia się powtarza. Pewnego pięknego dnia siedziałam sobie i myślałam, że chętnie zjadłabym właśnie taki pasztet. Znowu do pomocy przyszedł Google. Wyszukałam, przejrzałam przepisy i wybrałam ten, na którym będę się wzorować [PRZEPIS]. Ale jak to ja - przerobiłam go pod siebie. A poniżej cóż z tego wyszło :)

Pasztet szpinakowo-łososiowy.




Składniki: 

300 g świeżego łososia norweskiego
400 g świeżego szpinaku
2 duże jajka
100 ml śmietanki 18%
orzechy włoskie
czosnek
łyżeczka soku z cytryny
0,5  łyżeczki mielonej kozieradki
0,5 łyżeczki mielonej słodkiej papryki
0,5 łyżeczki mielonej gałki muszkatołowej
świeży tymianek
siemię lniane
oliwa
pieprz, sól


Przygotowanie:


Część łososia (według przepisu znalezionego jest to 100-130g, ale ja jak zwykle zrobiłam to na oko ;)) pokroić w kostkę, a resztę przepuścić przez maszynkę do mięsa - razem z czosnkiem - też niech się przemieli. Do przemielonego łososia (korzystałam z wielkiej, całej ryby, więc ciężko w sumie mi powiedzieć ile tego łososia udało mi się od ości oderwać;)) dorzucamy jajka*, sok z cytryny, sól, pieprz, paprykę i gałkę muszkatołową. Do tego dodajemy rozmrożony, przecedzony szpinak (wyciskamy szpinak z wody na ile się da! by był jak najbardziej suchy).

[* Co do jajek - można zrobić taki myk, że dodajemy najpierw żółtka, a białka miksujemy na sztywno i dodajemy je na samiutkim końcu. Przy niektórych pasztetach tak zrobiłam - były bardziej takie puszyste. Tutaj mi się nie chciało :P]

Następnie dodajemy śmietankę i wszystko ładnie pięknie razem mieszamy na miłą, jednolitą masę. Dopiero do tego dodajemy kawałki (niezmielone) łososia oraz posiekane orzechy włoskie (myślę, że można pokombinować też z innymi, ale ja bardzo lubię włoskie ;) - tak myślę, że suszona żurawinka też dałaby radę). Wszystko wymieszać.



Teraz próbujemy czy pasztet jest doprawiony - ja to robię od razu - w sensie na surowo, ale jeśli się boicie surowej ryby to wg przepisu z Google - "Na małej patelni rozgrzać odrobinę oliwy i podsmażyć na niej 1-2 łyżki pasztetu. Spróbować czy jest dobrze doprawiony (jeśli nie, będzie niesmaczny). Najlepiej ostudzić podsmażoną porcję i skosztować na zimno, gdyż wtedy sól jest mocniej wyczuwalna i można sprawdzić, czy masa na pewno wymaga dosolenia.". Ja tego nie robię - próbuję surowego pasztetu. 





Następnie pasztet przekładamy do podłużnej formy wysmarowanej oliwą i wysypanej siemieniem lnianym (można wysypać teżpłatkami owsianymi/orkiszowymi/żytnimi :)). Piec w piekarniku w 180°C przez godzinę :) 




Bon Appetit! 




C.D.N.

Podpowiedź odcinka trzeciego: Purpura będzie to czy czerwień?

niedziela, 3 listopada 2013

Z pamiętnika maratończyka. Odsłona piąta.

Zdecydowanie lubię się zaskakiwać.



Na maraton we Wrocławiu zapisałam się od razu po Krakowie - w
poniedziałek, bodajże dzień po. Korona Maratonów rozpoczęta, więc nie było co się dłużej zastanawiać. Kraków dodał mi skrzydeł i narobił zdecydowanie smaku na więcej, lepiej, szybciej. Ale to był kwiecień - do września kupa czasu. Jakoś się nie przejęłam znowu treningiem. Od Krakowa zaczęło mi się bardzo przyjemnie biegać tak po prostu - jak organizm chciał (a chciał dużo) i jak mógł. I pojawiła się cała masa różnych zawodów. Tak jak do tej pory biegałam w zawodach naprawdę mało, tak teraz pojawiła się ich cała masa.  

Czas mijał i mijał. Niesamowicie szybko. Nie wiem czy też tak macie - ale ten rok śmiga mi przed oczami. Lubię czekać na jakieś wydarzenie. I na ten maraton czekałam. A passa biegowa była. Na dwa tygodnie przed 10 km w Bednarach i całkiem wyśrubowana życiówka (nie wiem czy uda mi się ją szybko poprawić ;)), później, na tydzień przed, półmaraton w Pile, który biegłam z siostrą - jej pierwszy tak długi bieg i od razu bardzo dobry wynik - ma dziewczyna potencjał! Miałam biec jako jej wsparcie, ale chyba ostatecznie pobiegłam jako ktoś kogo ma się ochotę w pewnym momencie zdzielić łopatą przez łeb ;p  Teksty w stylu: "Jestem z Ciebie dumna." przez połowę trasy chyba potrafią lekko zirytować, by się nie wyrazić gorzej. Ale biegało się ogólnie dobrze. 


5 km
Gorzej, że dzień po Bednarach skoczyłam sobie na Cytadelę pobiegać z Night Runnersami - wieczór deszczowy, przemokłam zupełnie i dopadło mnie przeziębienie. Aż do Piły walczyłam wszelkimi sposobami - ciepłe herbatki z miodem i cytryną, sauna (ok - może niezbyt inteligentnie, ale w tym czasie wykorzystałam też 3-dniową wejściówkę do Remplusa - a, że nie umiem sobie odpuszczać, więc zaliczyłam tyle zajęć fitness ile się dało...), jakieś gripexy i inne. Piłę pobiegłam na Gripexie właśnie. Ale, że założenie było - biegnę z siostrą, więc nie było źle. Cały tydzień po tymże półmaratonie jednak odpuściłam. Patrzę w mój dzienniczek treningowy i widzę jedynie dwa wpisy - 5 km i 12 km. Cztery pozostałe dni puste. Co w moim dzienniczku jest naprawdę widokiem rzadkim. 

11 km
Nadeszła w końcu sobota. Z siostrą wpakowałyśmy się do pociągu i ruszyłyśmy w kierunku Wrocławia. Ona z rowerem, by całą trasę mi kibicować :) Podróż minęła szybko, żadnych rewelacji po drodze. Nikomu oczywiście nie przyznałam się na jaki czas się zamierzam. Od jakiegoś czasu przybrałam nową taktykę - BIEGAM DLA LANSU!. Jeśli czasowo nie wyjdzie to przynajmniej będą dobre zdjęcia i tym będę mogła się zasłonić ;) Takie wyznanie - jakoś męczy mnie presja na wynik, dla mnie bieganie to cały czas jest zabawa. Ok - sama narzucam sobie różnego typu rzeczy, wyniki, plany - cały czas do czegoś dążę. Ale to jest moje :) Boję się presji z zewnątrz, więc lans, kolory, okulary i pozy przed fotografami mnie ratują. Poza tym, gdy się bawię na trasie to jakoś mniej odczuwam zmęczenie i ból. Zatem lans rozpoczął się już w pociągu - ćwiczyć w końcu trzeba ;)

11 km
We Wrocławiu zrobiłyśmy sobie spacerek. Wpierw do hostelu, potem na stadion odebrać pakiet. Hostel Dizzy Daisy jest około kilometra od startu. Gdyby ktoś kiedyś szukał noclegu na start we Wrocławiu - polecam :) Szybko skok po pakiet, gdzie umówiłyśmy się z kolegą z Malborka, którego poznałam w Krakowie :) I z nim już ruszyłyśmy do centrum. Może teraz napiszę jakąś straszną straszność, ale - tak - poszliśmy na piwo! Nowa tradycja - jedno szczęśliwe piwo przed startem w maratonie! Ale tylko jedno i do tego tak, by wcześnie iść spać ;)

Noc minęła przyjemnie. Tym razem nie na wspólnej sali i nie z chrapiącymi dookoła ludźmi. Wyspałam się zdecydowanie. Pierwsze po pobudce? Rzut oka przez okno - na pogodę. Słońce, niedużo chmur. Idealnie. W zapowiedziach miał być deszcz - i to nie taka sobie mżawka jak w Krakowie, ale porządniejszy. Liczyłam, że jednak prognozy się nie sprawdzą. Zatem - strój z serii: pełen lans - przygotowany, śniadanie zjedzone (tradycyjnie buła z kremem czekoladowym i kakao), można ruszać na start. Maja na rowerze z niezbędnikiem w plecaku obok.

Na Starcie spotkanie z kolegą z Poznania, który jednym tekstem ściągnął w naszą okolicę ekipę TVN24. I tym sposobem załapałam się na wypowiedź do telewizji ;) [wypowiedź] W sumie plan wykonany - miał być lans? Był! Od razu na początku ;) Z racji tego, że nikomu nie "Jaki czas planuję?" odpowiedziałam - poprawienie życiówki, czyli 3h 48. Chociaż w głowie miałam 3h 40.  Dotarł do mnie kolega z Malborka. Nie pamiętam jaki był plan początkowy - czy biegniemy razem, czy nie. Początek chciałam przetrzymać z balonikami na 3h45, a później wyprzedzić i powoli się oddalać. Tak też zrobiłam. Przez te 5 km biegłam sama. Sama - w sensie nie z kolegą.
mówiłam na co się kodowałam, tak też ekipie na pytanie:

Po 5 km go dogoniłam i jakoś tak poszło, że do samego końca dotrwaliśmy razem. Tak jak nigdy nie lubiłam z kimś biegać, tak tym razem biegło się naprawdę dobrze. W okolicach chyba 9 km zaczęło padać. Dosyć mocno nawet. Zapadało mi okulary - musiałam je zdjąć i przetrzeć i tym sposobem je połamałam. Całe szczęścia siostra na rowerze obok, więc można jej okulary było oddać. Ale deszcz za miły nie był. Ciężko się biegnie, gdy człowiek cały mokry. Po 18 km padać przestało - tylko jakieś takie mżawko-coś siąpiło z nieba. Tuż przed 21 km ucięliśmy sobie pogawędkę z biegnącymi ludźmi obok. Jeden z nich oznajmił, że pamięta mnie z Krakowa, bo za mną biegł :D Miłe :) W ogóle po drodze troszkę sobie pogadaliśmy. Bardziej kolega niż ja, bo ja nie umiem oddychać i gubię oddech, więc słuchałam. I kolegi i muzyki. Taka mieszanka. Ale ogólnie biegło się super. Po 21 km dobiegający do nas pan spytał: "Na ile biegniecie? Jakim tempem?". Gdy usłyszał odpowiedź: "Na tyle ile organizm pozwala" (oboje biegliśmy bez zegarków) to naprawdę się zdziwił.

Ostatnie 12 km było w sumie przyjemne. W tym tempie we Wrocławiu biegło mało kobiet, więc co i rusz słyszałam: "O! Kobieta!" i niesamowity doping. W którymś momencie oznajmiłam koledze, że ostatnie 5 km przyspieszamy. Chyba mi nie uwierzył. Ale rzeczywiście przyspieszyliśmy. Później powiedział, że myślał sobie: "Padnij! Padnij!". Nie padłam. [Chociaż na 38 km musiałam zjeść żel - wiem, że pewnie nie zdążył zadziałać, ale poczułam się lepiej.] Wyprzedzaliśmy i wyprzedzaliśmy. I takim sposobem na metę dotarliśmy z czasem 3h 35min 47s. Euforia i kolejne zaskoczenie. Chciałam łamać 3h 40, a sprawiłam sobie kolejną niespodziankę :) Lubię takie niespodzianki. Bieg w pełni satysfakcjonujący, co również widać na zdjęciach - bawiłam się całą drogę. I mogę powiedzieć, że bieg był bardzo wyrównany i jeśli tak to można nazwać - "spokojny" - tzn. nie 'zajeżdżaliśmy
się' na ani jednym odcinku. Wiadomo, że organizm zmęczony, wiadomo, że wyczerpująca i długa trasa, ale naprawdę miła. Jedyne co nie do końca się powiodło i zafunkcjonowało to rower siostry - gdzieś na trasie mi zniknęła i dopiero na mecie okazało się czemu - przebita dętka. Miała dzięki temu całą masę przygód, bo z okolicy ok 20 km musiała dostać się na metę. Udało jej się to całe szczęście :)

Podsumowując - co do samego maratonu - do tej pory najlepszy jaki biegłam. Fajna organizacja, miły pakiet startowy, super trasa (ładna, płaska, szybka :)), no i fantastyczne miasto - POLECAM! :)