niedziela, 3 listopada 2013

Z pamiętnika maratończyka. Odsłona piąta.

Zdecydowanie lubię się zaskakiwać.



Na maraton we Wrocławiu zapisałam się od razu po Krakowie - w
poniedziałek, bodajże dzień po. Korona Maratonów rozpoczęta, więc nie było co się dłużej zastanawiać. Kraków dodał mi skrzydeł i narobił zdecydowanie smaku na więcej, lepiej, szybciej. Ale to był kwiecień - do września kupa czasu. Jakoś się nie przejęłam znowu treningiem. Od Krakowa zaczęło mi się bardzo przyjemnie biegać tak po prostu - jak organizm chciał (a chciał dużo) i jak mógł. I pojawiła się cała masa różnych zawodów. Tak jak do tej pory biegałam w zawodach naprawdę mało, tak teraz pojawiła się ich cała masa.  

Czas mijał i mijał. Niesamowicie szybko. Nie wiem czy też tak macie - ale ten rok śmiga mi przed oczami. Lubię czekać na jakieś wydarzenie. I na ten maraton czekałam. A passa biegowa była. Na dwa tygodnie przed 10 km w Bednarach i całkiem wyśrubowana życiówka (nie wiem czy uda mi się ją szybko poprawić ;)), później, na tydzień przed, półmaraton w Pile, który biegłam z siostrą - jej pierwszy tak długi bieg i od razu bardzo dobry wynik - ma dziewczyna potencjał! Miałam biec jako jej wsparcie, ale chyba ostatecznie pobiegłam jako ktoś kogo ma się ochotę w pewnym momencie zdzielić łopatą przez łeb ;p  Teksty w stylu: "Jestem z Ciebie dumna." przez połowę trasy chyba potrafią lekko zirytować, by się nie wyrazić gorzej. Ale biegało się ogólnie dobrze. 


5 km
Gorzej, że dzień po Bednarach skoczyłam sobie na Cytadelę pobiegać z Night Runnersami - wieczór deszczowy, przemokłam zupełnie i dopadło mnie przeziębienie. Aż do Piły walczyłam wszelkimi sposobami - ciepłe herbatki z miodem i cytryną, sauna (ok - może niezbyt inteligentnie, ale w tym czasie wykorzystałam też 3-dniową wejściówkę do Remplusa - a, że nie umiem sobie odpuszczać, więc zaliczyłam tyle zajęć fitness ile się dało...), jakieś gripexy i inne. Piłę pobiegłam na Gripexie właśnie. Ale, że założenie było - biegnę z siostrą, więc nie było źle. Cały tydzień po tymże półmaratonie jednak odpuściłam. Patrzę w mój dzienniczek treningowy i widzę jedynie dwa wpisy - 5 km i 12 km. Cztery pozostałe dni puste. Co w moim dzienniczku jest naprawdę widokiem rzadkim. 

11 km
Nadeszła w końcu sobota. Z siostrą wpakowałyśmy się do pociągu i ruszyłyśmy w kierunku Wrocławia. Ona z rowerem, by całą trasę mi kibicować :) Podróż minęła szybko, żadnych rewelacji po drodze. Nikomu oczywiście nie przyznałam się na jaki czas się zamierzam. Od jakiegoś czasu przybrałam nową taktykę - BIEGAM DLA LANSU!. Jeśli czasowo nie wyjdzie to przynajmniej będą dobre zdjęcia i tym będę mogła się zasłonić ;) Takie wyznanie - jakoś męczy mnie presja na wynik, dla mnie bieganie to cały czas jest zabawa. Ok - sama narzucam sobie różnego typu rzeczy, wyniki, plany - cały czas do czegoś dążę. Ale to jest moje :) Boję się presji z zewnątrz, więc lans, kolory, okulary i pozy przed fotografami mnie ratują. Poza tym, gdy się bawię na trasie to jakoś mniej odczuwam zmęczenie i ból. Zatem lans rozpoczął się już w pociągu - ćwiczyć w końcu trzeba ;)

11 km
We Wrocławiu zrobiłyśmy sobie spacerek. Wpierw do hostelu, potem na stadion odebrać pakiet. Hostel Dizzy Daisy jest około kilometra od startu. Gdyby ktoś kiedyś szukał noclegu na start we Wrocławiu - polecam :) Szybko skok po pakiet, gdzie umówiłyśmy się z kolegą z Malborka, którego poznałam w Krakowie :) I z nim już ruszyłyśmy do centrum. Może teraz napiszę jakąś straszną straszność, ale - tak - poszliśmy na piwo! Nowa tradycja - jedno szczęśliwe piwo przed startem w maratonie! Ale tylko jedno i do tego tak, by wcześnie iść spać ;)

Noc minęła przyjemnie. Tym razem nie na wspólnej sali i nie z chrapiącymi dookoła ludźmi. Wyspałam się zdecydowanie. Pierwsze po pobudce? Rzut oka przez okno - na pogodę. Słońce, niedużo chmur. Idealnie. W zapowiedziach miał być deszcz - i to nie taka sobie mżawka jak w Krakowie, ale porządniejszy. Liczyłam, że jednak prognozy się nie sprawdzą. Zatem - strój z serii: pełen lans - przygotowany, śniadanie zjedzone (tradycyjnie buła z kremem czekoladowym i kakao), można ruszać na start. Maja na rowerze z niezbędnikiem w plecaku obok.

Na Starcie spotkanie z kolegą z Poznania, który jednym tekstem ściągnął w naszą okolicę ekipę TVN24. I tym sposobem załapałam się na wypowiedź do telewizji ;) [wypowiedź] W sumie plan wykonany - miał być lans? Był! Od razu na początku ;) Z racji tego, że nikomu nie "Jaki czas planuję?" odpowiedziałam - poprawienie życiówki, czyli 3h 48. Chociaż w głowie miałam 3h 40.  Dotarł do mnie kolega z Malborka. Nie pamiętam jaki był plan początkowy - czy biegniemy razem, czy nie. Początek chciałam przetrzymać z balonikami na 3h45, a później wyprzedzić i powoli się oddalać. Tak też zrobiłam. Przez te 5 km biegłam sama. Sama - w sensie nie z kolegą.
mówiłam na co się kodowałam, tak też ekipie na pytanie:

Po 5 km go dogoniłam i jakoś tak poszło, że do samego końca dotrwaliśmy razem. Tak jak nigdy nie lubiłam z kimś biegać, tak tym razem biegło się naprawdę dobrze. W okolicach chyba 9 km zaczęło padać. Dosyć mocno nawet. Zapadało mi okulary - musiałam je zdjąć i przetrzeć i tym sposobem je połamałam. Całe szczęścia siostra na rowerze obok, więc można jej okulary było oddać. Ale deszcz za miły nie był. Ciężko się biegnie, gdy człowiek cały mokry. Po 18 km padać przestało - tylko jakieś takie mżawko-coś siąpiło z nieba. Tuż przed 21 km ucięliśmy sobie pogawędkę z biegnącymi ludźmi obok. Jeden z nich oznajmił, że pamięta mnie z Krakowa, bo za mną biegł :D Miłe :) W ogóle po drodze troszkę sobie pogadaliśmy. Bardziej kolega niż ja, bo ja nie umiem oddychać i gubię oddech, więc słuchałam. I kolegi i muzyki. Taka mieszanka. Ale ogólnie biegło się super. Po 21 km dobiegający do nas pan spytał: "Na ile biegniecie? Jakim tempem?". Gdy usłyszał odpowiedź: "Na tyle ile organizm pozwala" (oboje biegliśmy bez zegarków) to naprawdę się zdziwił.

Ostatnie 12 km było w sumie przyjemne. W tym tempie we Wrocławiu biegło mało kobiet, więc co i rusz słyszałam: "O! Kobieta!" i niesamowity doping. W którymś momencie oznajmiłam koledze, że ostatnie 5 km przyspieszamy. Chyba mi nie uwierzył. Ale rzeczywiście przyspieszyliśmy. Później powiedział, że myślał sobie: "Padnij! Padnij!". Nie padłam. [Chociaż na 38 km musiałam zjeść żel - wiem, że pewnie nie zdążył zadziałać, ale poczułam się lepiej.] Wyprzedzaliśmy i wyprzedzaliśmy. I takim sposobem na metę dotarliśmy z czasem 3h 35min 47s. Euforia i kolejne zaskoczenie. Chciałam łamać 3h 40, a sprawiłam sobie kolejną niespodziankę :) Lubię takie niespodzianki. Bieg w pełni satysfakcjonujący, co również widać na zdjęciach - bawiłam się całą drogę. I mogę powiedzieć, że bieg był bardzo wyrównany i jeśli tak to można nazwać - "spokojny" - tzn. nie 'zajeżdżaliśmy
się' na ani jednym odcinku. Wiadomo, że organizm zmęczony, wiadomo, że wyczerpująca i długa trasa, ale naprawdę miła. Jedyne co nie do końca się powiodło i zafunkcjonowało to rower siostry - gdzieś na trasie mi zniknęła i dopiero na mecie okazało się czemu - przebita dętka. Miała dzięki temu całą masę przygód, bo z okolicy ok 20 km musiała dostać się na metę. Udało jej się to całe szczęście :)

Podsumowując - co do samego maratonu - do tej pory najlepszy jaki biegłam. Fajna organizacja, miły pakiet startowy, super trasa (ładna, płaska, szybka :)), no i fantastyczne miasto - POLECAM! :)

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz